Murek odprowadził panią Lipczyńską do domu. Nie rozmawiali ze sobą po drodze. Przy pożegnaniu też nie odezwała się ani słowem. Przy świetle latarni dostrzegł tylko, że w oczach miała łzy.
— Proszę pani — powiedział prędko, nie patrząc na nią, — pani jutro rano będzie u niej. Niech pani jej zakomunikuje, że... że przyjdę wieczorem. I że chcę ją prosić o rękę... Tak... A dziecko w każdym razie uznam za swoje... To wszystko.
Uchylił kapelusza i, nie czekając na odpowiedź, szybko poszedł spowrotem.
O, bynajmniej nie pod wpływem impulsu, nie pod naciskiem nagłego wzruszenia powziął tę decyzję. Przemyślał ją gruntownie i, jeżeli nie całkiem na zimno, to w każdym razie rzeczowo.
O co chodziło?... O uratowanie życia Mice. Poród miał odbyć się za sześć tygodni. Jeżeli w ciągu tego czasu jej nerwy pod wpływem nowych perspektyw życiowych dojdą do równowagi, poprawi się stan jej zdrowia i poród przejdzie bezpiecznie. Wtedy można będzie znaleźć jakiś przekonywujący pretekst do zerwania zaręczyn. Zaręczyny to jeszcze nie ślub. A dziecko adoptuje w każdym razie.
— Nowe oszustwo — mignęła mu w głowie refleksja. — Czyż ja nawet przy dobrych uczynkach muszę już zawsze popełniać oszustwa?... A jednak to konieczne. Ożenić się z nią nie mogę i dlatego, że kiedyś przecie moja przeszłość może wyjść najaw. A dla niej byłaby to nowa tragedja.
Z tak ułożonym planem, z pierścionkiem i z bukietem kwiatów zadzwonił nazajutrz wieczorem do mieszkania Miki.
Odrazu poznał, że musiała już słyszeć o wszystkiem od pani Lipczyńskiej. Była śmiertelnie blada, patrzyła nań szeroko otwartemi, jakby przerażonemi oczyma, dygotała tak, że nie mogła wydobyć z krtani ani słowa.
Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.