Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/339

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak. Że tu nocuję.
— A może zaczekam, panie dyrektorze?... Taka zamieć...
— Czy wy chcecie stracić posadę? — huknął Murek.
Wóz zwolna ruszył z miejsca. Stopniowo oślepiająco biały klin reflektorów zmniejszał się i znikał w ciemności, aż znikł zupełnie. Dokoła była tylko czarna nieprzenikniona ciemność pełna świstu i miljonów łaskotliwych płatków, muskających twarz i ręce ostremi niewidzialnemi dotykami.
Z lewej strony o sto kilkadziesiąt metrów od szosy musiała stać willa, z prawej duży wał oddzielał drogę od Wisły. Na wale dopiero wiatr z całą siłą uderzył i trzeba było pochylić się, by nie cofnąć się pod jego przemocą. Brnąc po kolana w śniegu i ostrożnie macając teren przed sobą laską, dotarł Murek do brzegu. Pod uderzeniami laski skruszyło się z łatwością te kilkanaście centymetrów lodu, które od wczoraj, gdy silniejszy mróz chwycił, zdołało narosnąć. Tędy biegł głęboki nurt i masy wartkiej, a cieplejszej od powietrza wody wciąż zlizywały marznący brzeg.
Murek wbił w ziemię laskę, zdjął futro i zarzucił na nią, wdeptał w śnieg swój czarny pilśniowy kapelusz. Z kieszeni jesionki wydobył cyklistówkę, jak najgłębiej nasunął ją na uszy, następnie idąc uważnie wybrał miejsce, kędy wiatr nanosił zaspę.
— Tu musi zawiać powrotne ślady — stwierdził w myśli i wygramolił się na szosę.
Jednak trzymanie się szosy było zbyt ryzykowne. Nie przypuszczał, by szofer, nabrawszy jakichś objekcyj, mógł zawrócić, ale wystarczyło spotkać jeden z wielu jeżdżących tędy samochodów, by zniweczyć cały plan. Skręcił tedy w bok i poszedł naprzełaj. Okolicę znał wybornie i nie bał się zabłądzić. Obliczył sobie najprostszy kierunek do Śródborowa. Ominie Otwock, gdzie mógłby być poznany i wsiądzie do pociągu na mniejszej i nocną porą pustej stacyjce