łotrem, czy nie oni, tak, oni wszyscy, zepchnęli mnie w błoto, w gnój? Oni, ludzie, najpodlejsze zwierzęta, łajdaki, wyssali ze mnie sumienie, wdeptali w brudy... Czemu ja mam za to płacić, czemu ja!?
Zerwał się, rozrzucił słomę i wyciągnął pięści przed siebie jakby gotów do obrony przed tłumem oskarżycieli.
Ale pusto tu było i cicho. Nawet wiatr za ścianami już się uspokoił i tylko przez szpary wlewał się mleczny poblask świtu.
Czemuż nie było tu nikogo, komu mógłby rzucić w twarz swoje oskarżenie, swoją obronę, od kogo żądać sprawiedliwego sądu! Od kogo zażądać wyroku!
Dlaczego jest tu sam!?... Dlaczego on musi już na zawsze zostać jedynym własnym sędzią?!...
Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. Przez krótką, jak mgnienie, chwilę zdawało mu się, że widzi przed sobą własną twarz surową, nieubłaganą, zaciętą, że w tym ponurym wzroku czyta wyrok...
Z wściekłością skoczył przed siebie, lecz ręce trafiły na pustkę. Zachwiał się i upadł. Wpił palce we włosy, a z zaciśniętej krtani wydobywało się urywane rzężenie, coraz głośniejsze, coraz bardziej rozpaczliwe, aż przeszło w krzyk:
— Arletko!... Arletko!... Arletko!... Ratuj!... Ratuj!...
Wreszcie opadł nieruchomy na ziemię i długo dyszał.
Gdy podniósł się, było całkiem jasno na świecie. Przez uchylone wierzeje nisko stojące słońce wciskało się jaskrawym snopem promieni. Dwa wróble ćwierkając kręciły się po klepisku. Spłoszył je, gdy zbliżył się do drzwi. Z tamtej strony było mroźno, cicho i biało. Tak biało, że oczy ślepły.
Odwrócił się i rozejrzał: u góry słomiane poszycie na cienkich krokwiach, niżej grube belki poprzeczne. Pomału zbliżył się do wozu. Znalazł to, czego szukał. Trudno było sznur odwiązać, bo zamarzł, ale zamróz puszczał zwolna pod