Strona:Dym (Maria Konopnicka) 12.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

trzepotać po klatce, uciszało się wszystko, aby znów jutro o brzasku się zbudzić.
Z tem budzeniem była zawsze bieda. Wdowa sypiała tym snem starości krótkim, czujnym, jakby oszczędzającym godzin życia przed wielkiem zaśnięciem w mogile.
Ze snu tego budziła się po drugich kurach zaraz, na długo przed pierwszą gwizdawką fabryczną i, zwlókłszy się z pościeli, dreptała po izdebce, szykując polewkę dla syna i szepcąc godzinki. W okienku stała wtedy wielka i cicha gwiazda zaranna, wprost na twarz uśpionego chłopca świecąca. Matka coraz to na twarz tę powiodła oczyma. Radaby już zbudziła jedynaka swego, ale głębokie uśpienie chłopca wstrzymywało ją.
— Niech ta! — szeptała półgłosem. — Niech ta jeszcze ździebłuchno pośpi...
Dopiero kiedy się rozległ przeraźliwy świst puszczonej pary, wołała na chłopca:
— Marcyś! Marcyś! Wstawaj, synku! gwiżdżą...
Chłopak odwrócił głowę do ściany.
— To kos, mamo... — mówił wpółprzytomnie.
— Ale! kos tam! We fabryce gwizdają, synku, nie kos!
Przeciągał się, nakrywał z głową, mruczał, ale matka nie ustępowała. Nocny dyżur się kończył, kotłowy na swojem miejscu pierwszy stanąć musiał przed robotnikiem jeszcze. Powtarzało się to cały tydzień Boży, niedzieli nie wyjmując nawet.
Ale jednego razu, kawał jeszcze do ranka było, chłopak się z krzykiem ze snu porwał sam i na pościeli siadł.