Strona:Dym (Maria Konopnicka) 13.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Matka już była przy nim.
— Co to? Co ci, synku, co? — pytała troskliwie.
Nie odpowiadał. Patrzał na nią szeroko otwartemi oczyma, usta miał drżące, czoło w zimnym pocie. Rozpięta na piersiach koszula podnosiła się od mocnych, głośnych prawie uderzeń serca.
Objęła go ramionami matka.
— Co ci to, synku, co ci to? — pytała, tuląc chłopaka, jakby małe dziecko.
Długo uspokoić się nie mógł.
— Nic, mamo — przemówił nareszcie z widocznym wysiłkiem — nic... — Tylko śniło mi się... że... piorun uderzył we mnie.
Wdowa ścierpła. Ale nie dała tego poznać po sobie synowi. Chciała przemówić, głos uwiązł jej w piersi.
Chłopak siedział na tapczanie sztywny, prosty, patrząc przed siebie wystraszonym wzrokiem.
— Piorun, mamo — mówił cichym, urywanym głosem — taki czerwony, straszny, jak smok. Na piersi mi padł, mamo... taki straszny... czerwony...
Umilkł i dyszał głośno.
Wdowa opanowała się jakoś.
— Co tam, synku! — mówiła, głaszcząc go po rozpalonym policzku. — Co tam!... Sen mara, Bóg wiara. Co tam, synku!
A gdy chłopcu głośno zaszczękały zęby, przysiadła przy nim, przycisnęła głowę jego do swych wyschłych piersi i tak go kołysała, jak kiedy niemowlęciem był.