gdy się burza uspokoiła, jechałem do wsi blizkiej, a stamtąd :
Przebywszy góry, brody, rzeki, piaski,
Przebywszy bory, puszcze, krzaki, laski,
Przebywszy miasta, miasteczka i wioski,
Upały, burze, niepogody, troski,
Po zbyt trudzących pracach odpocząłem,
W ojczystem gniezdzie z radością stanąłem.
Darujesz W. X. Mość zwyczajnej przywarze pielgrzymujących, nadto może obszerne miejsc i rzeczy opisanie, gdy w chęci opisującego uznasz szacunek i przyjaźń, z którą zostaję.
Opisawszy wyjazd z Warszawy, zostaje powrót:
O! miejsce słodkie! gdzie się urodziłem[1],
W tobie los zrządził pierwszy wątek życia,
Wyszedłem na świat : co zdarza, użyłem;
A czas długiego wśród ludzi przebycia,
To zdziałał : gdyby się można odrodzić,
Lepiejby było z ciebie nie wychodzić.
Wyszedłem, tak kazało przeznaczenie, trzeba było opuścić ulubione gniazdo, i
Bieżąc w zapędy za szczęściem mniemanym,
Powziąwszy korzyść, gdy się zdał los śpieszyć,
Stać się bez winy cudzym i wygnanym,
I przeszłą tylko pomyślnością cieszyć.
Te były myśli wyjeżdżając; zwróciłem oczy tracąc luby widok, i przymusiłem się drugi raz oczu nie zwracać; a teraz przymuszam się trzeci raz, żeby mnie zapęd rymotworstwa nie zarwał. Jakaby tu albowiem była sposobność do elegji, gdybym się chciał rozpostrzeć nad pożegnaniem :
Gór, pagórków i gaików :
Lasów, źródeł i strumyków :
Trzeba było wyjechać, przecież że się to stało w dobrem towarzystwie, i po rzęsistem śniadaniu :
Ten, co wszystkie troski tłumi,
Dał znać trunek, co on umi;
Raźno, ochoczo się działo,
Znikły, gdy się wyjeżdżało,
Góry, pagórki, gaiki,
Lasy, źródła i strumyki.
I nie złe to, według zdania ojców naszych, przy żalu trunek.
Nie taki, który obrzydle
Przemienia człowieka w bydle.
Taki jednak co ochoczy,
Wzmaga, cieszy, a nie mroczy.
I że nie mroczył, pokazało się to, gdyśmy wkrótce postrzegli Krasiczyński zamek 111.
Jego się znamieniem zwali,
Ci, którzy go budowali.
Ci, których mi wspomnieć miło, ale ci, którzy nie pozwalają, ażebym się nad jego starożytnością i wspaniałością zastanowił; nad czem się zastanowić i sprawiedliwie należy, jest droga wygodna, kosztowna, wspaniała, dzieło godne wdzięczności potomnych wieków.
Kędy niegdyś straszyły zarosłe manowce,
A klął drżący podróżny okropne wapowce,
Miłym się teraz cieszy, zastanawia dziwem,
Rączym Sanu płytkiego szumiące upływem;
Widok niegdyś z dzikiego, czyniące wspaniały,
Pienią się, już niestraszne przechodzącym skały.
Przemysł się zatem ukazał:
A w kraju niegdyś swoim przychodnie i goście,
Przez San upokorzony, przeszliśmy po moście.
Udałem się do kościoła katedralnego :
Gdzie, jakto bywa zwyczajnie na świecie,
Niegdyś i ja też siedząc w mantolecie,
Do choru skrzętny, czy się los pomnoży,
Szedłem dla grosza, i dla chwały bożej.
I powiodło się z tego miejsca;
Działającego uprzejmie, choć z prosta,
Zrobił szczęśliwym proboszcza starosta.
A jakże nie zastanowić się nad Przemyślem! nie długo jednak można było w nim bawić, czekano z obiadem w Hurku :
Gospodyni, Polek dawnych[2]
Jeszcze mi postać stawiała,
Polek owych cnotą sławnych;
Zmarszczki dobroć okraszała,
Czuła, wdzięczna do ostatka,
Prababka, babka i matka.
Nocleg był w Krakowcu :
I lat czterdziestu przyjaciel[3],
I lat czterdziestu bez zmiany,
Dawnej cnoty oznaczaciel,
Kochający i kochany,
Ten był, który mnie przyjął. Pożądane tam było zastanowienie się moje, i dla gospodarza i dla miejsca,