Strona:Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym (Polona).djvu/256

Ta strona została przepisana.

sławnego Boileau, i lubo go z wielu innych miar następca przeszedł, w żywości wyrazów ledwo mu zrównał. Satyry jego i inne rytmy pokilkakrotnie z druku wychodziły. Umarł w roku 1613 i ledwo czterdziestego roku wieku swojego doszedł.

RAKAN.

Honorat Margrabia de Rakan (Racan) urodził się w roku 1589, oddany do dworu Henryka IV króla, wiernym był jego w sprawach wojennych towarzyszem. Osiadł potem na wsi, i używając z pożytkiem losu pomyślnego, w którym zostawał, nie zaniedbywał w osobności korzystać z nauk i przymiotów swoich. Umarł w roku 1670. — Sławny krytyk Boileau takowe w sztuce swojej rymotworskiej dał o nim zdanie : « Rakan więcej
« miał jeszcze dowcipu i sposobności, niżeli Malherbe,
« ale sam sobie czynił krzywdę, chcąc być jego naśla-
« dowcą. W stylu jego i sposobie wyłuszczenia, rzeczy
« potoczne nabierają ważności i wdzięku, i w tem podo-
« bien wielce do starożytnych pisarzów; im trudniejsze
« zdają się być rzeczy i mniej sposobne do ukształce-
« nia tym bardziej dziwią, gdy im kto umie powab
« nadać. »
« Pisał Sielanki. — Listy rozmaite. — Psalmy pokutne. — Pieśni. — Życie Malherba. »

§ II.
BOILEAU.

Jednego z najsławniejszych nie tylko Francyi, ale wieku owego rymotworców, ojczyzną był Paryż, gdzie się urodził roku 1650. Przydomek jego był Despreaux. Gdy jeszcze był niemowlęciem, ojciec zapatrując się na powolność jego, zwykł był mawiać : spokojny to będzie człowiek, i zapewne o nikim zle mówić nie będzie. Proroctwo to, iż się nie spełniło, satyryczne dzieła tego pisarza najlepszym są dowodem. Lubo wyborny w tym rodzaju pisma, zbyt się zaciekł, i wcale usprawiedliwionym być nie może, zwłaszcza iż śmiał objawiać osoby, z których się jadowicie naśmiewał.
Jak zbytek satyry, tak i podłość chwalby wydaje się w pismach jego, którym gdy ująć wytworności nie można, ubolewać nad tem należy, iż wybornych przymiotów na złe niekiedy używał.
Umarł w roku 1711, nad zwyczaj innych poetów kunsztem tym zbogacony.
« Pisał Satyry. — Listy. — O sztuce rymotworskiej,
« i żartobliwe o Pulpicie poema. »

O NIEWYGODACH MIEJSKIEGO ŻYCIA.
SATYRA.

Coż się to za wrzask wzmaga i smutnie rozchodzi?
Alboż się to w Paryżu w nocy spać nie godzi?
I co za dyabeł taki na mnie się usadził.
Żeby mi wszystkie koty na dachu zgromadził?
W śnie porywam się z łóżka na tę wrzawę wściekłą,
I mniemam, że się całe zgromadziło piekło.
Warczą, mruczą; jakoby tygrysy zjadliwe,
Drugie miauczą przewlekle, jak dzieci wrzaskliwe.
A jakby niedość tego w tak pięknej zaciszy,
Wszystkie się do mnie zeszły i szczury i myszy :
I wraz z kotami srożej po nocy mnie trudzą,
Niż w dzień głupie rozmowy mordują i nudzą.

Choć się to na mnie wszystko razem skojarzyło,
Zniósłbym, gdyby przynajmniej na tem się skończyło.
Ale skoro dzień zorza wszczynają nieznaczno,
A wrzaskliwe koguty wokoło piać zaczną;
Budzi się, budzi czeledź Wulkan pracujący,
A gorącą korzyści żądzą pałający :
Ciężkim młotem w kowadło razwraz gdy zabrzęknie,
Od trzasku, puku, głowa ledwo mi nie pęknie.

Nuż wozów po ulicach turkot, biczów klaski,
Łoskot cieśli, mularzów, przedawaczów wrzaski.
A wtem dzwony, w ogromnym odgłosie i brzęku,
Głusząc uszy w żałobnie powtórzonym jęku.
Z niemi wiatr, deszcze, grzmoty w trzaskaniach straszliwych,
Żeby czcić nieboszczyków, zabijają żywych.

Jeszczebym ja i to zniósł, i Bogu dziękował,
Że mnie od cięższej jakiej przygody zachował :
Ale sroższe następne, niżeli poprzednie,
I jeżeli zle w nocy, jeszcze gorzej we dnie.

Wychodzę rano z domu, a w pierwszym zapędzie
Tylkom co na ulicy, jużci ciżba wszędzie.
Ten mnie drągiem co dźwiga, o biodro zawadził,
Ow trąciwszy w kapelusz, z głowy go wysadził.
Tu niosą nieboszczyka, żałośnie śpiewają,
Tarabanią dobosze, przekupki się łają.
A gdy mularze, cieśle, stare graty klecą,
Gonty, cegły, dachówki na przechodniów lecą.
W zgiełku, krzyku, który się coraz większy wszczyna,
Przybliża się sążnista zwolna podwalina,
Grozi nadał, a szkapy gdy je tam zaprzągną,
Zaziajane ogromny ciężar ledwo ciągną.
Na poprzecznej ulicy gdy ją furman zwrócił,
Zaradził o karetę, i w błoto wywrócił.
A w tem bryka nadeszła, krzyczą i szturgają,
Jedni wprzód, drudzy nazad ciągną i dźwigają.
I jakby właśnie swoją potrzebne gromadą,
Wpośród tego wszystkiego wchodzi wołów stado :
Tumult, wszystko się mięsza, każdy się sposobi,
W zgiełku nikt nie wie, gdzie jest, co mówi, co robi;
I ja z nimi. Już ci się zabiera do zmroku,
Zdobywszy się na siłę, w posuwistym kroku,
Gdym skakał przez rynsztoki, po kamieniach ślizgał,
Wezwał lecąc pan porucznik błotem mnie obrzyzgał.
Więc straciwszy kapelusz i suknie i drogę.
Sam nie wiedząc gdzie jestem, uciekam, gdzie mogę.

Nie dostawało deszczu, zjawił się rzęsisty;
I com bieżał w zawody po drodze błotnistej,
Tak się wzięły zgromadzać hojne z rynien ścieki,
Żem trafił na powodzie, strumienie i rzeki.
Żeby więc jedne przebyć, a drugie przechodzić,
Trzeba piąć się po kładkach, skakać, albo brodzić.

Wtem gdy już noc ciemności rozpościera swoje,
Stawa się się z miasta puszcza, a w puszczy rozboje.
Biada temu, co idąc przez kręte uliczki,
Patrzeć musi ustawnie, gdzie noże, gdzie stryczki.