Już im widok człowieka nie wraża bojaźni :
I ten twór doskonały, ten król przyrodzenia,
W ucieczce szukać musi dla siebie schronienia,
A żarłoczne potwory, głodem wynędzniałe,
Z grobu wywłóczą ciała i kości spróchniałe,
Czasem w ciemnościach nocy, słyszę przestraszony,
Jak przeraźliwie wyją żałośnemi tony,
A okropny świst wiatru, który w pustkach wieje,
Zmięszany z ich głosami, rozchodzi się w knieje.
Głos ten, gdy się odbija o góry i skały,
Zdaje się, jakby duchy umarłe jęczały.
Zbrodniarz, który niewinnych dręczyć się ośmiela,
Ow nikczemny potwarca swego przyjaciela,
Podły zdrajca ojczyzny, i ohydny zbójca,
Który topi nóż w sercu swego brata, ojca;
Truchleje w tym momencie, czując w głębi duszy,
Całą sprośność swej zbrodni i postrach katuszy.
Rozumie on, że czarne duchy całą zgrają,
Z jaskiń piekła wyparte, po polach latają.
Lecz i mąż sprawiedliwy, choć zawsze spokojny,
Choć się nie lęka czartów i umarłych wojny,
Cierpi jednak nieznośnie dusza jego tkliwa,
Na klęski, które zsyła zima nieszczęśliwa.
Ty! od którego rządy stworzenia zawisły!
Boże! który kształciłeś nasz rozum i zmysły!
Albo mnie zrób nieczułym, albo mniej surowy,
Klęski, któremi grozisz, oddal od mej głowy.
Ty, którego są dziełem te słońca i światy!
I czyliż możesz pragnąć człowieka zatraty?
Czyż nieszczęście ma wiecznym być jego udziałem?
Skamieniały od mrozu, i wyschły upałem,
Często na obce brzegi wtrącony od fali,
Które nieprzyjaciele jego zamieszkali,
Lub na wojnę żywiołów, bez wsparcia wydany,
Najdotkliwsze mu zmysły zadawają rany;
Całą jego nadzieją zgryzoty i nędza :
I tak w płaczu dni swego jestestwa przepędza,
A znękany troskami, bez ulgi sposobu,
Po spustoszonej ziemi, wlecze się do grobu.
Ojcze śmiertelnych ludzi! ò Boże natury!
Może gwałtowna zima, i ten czas ponury,
Te burze, ta żałoba całego stworzenia,
Tyle na mym umyśle sprawiła w rażenia,
Żem już zapomniał, jaka z daru Stwórcy, Pana,
Rozkosz do mej istoty była przywiązana.
Kunszta, piękne przymioty, i uczone prace,
I Nasze świetne ozdoby, wytworne pałace,
I Owe biesiady, pełne gustu i słodyczy,
Posiedzenia, na których rozum przewodniczy,
I te wesołe schadzki gdzie się młodzież schrania,
Błyszcząc swoim dowcipem, przez chęć podobania,
I swawola, i słodka rozkoszy ponęta,
Najtkliwsze związki serca; miłość, przyjaźń święta,
Wszystko nam z daru nieba uprzyjemnia życie,
I przykrości natury nagradza sowicie.
Żyjmy wspólnie, i drugich kochajmy jak braci,
Wdzięczni bóztwu za dowcip którym nas bogaci,
Tem szlachetnem uczuciem, człek zyskał swobodę,
I podbił w rządy swoje, ogień, ziemię, wodę.
Lecz ta twórcza wielkiego gieniuszu siła,
Dopiero się konieczną potrzebą wskrzesiła,
Kiedy wiatry nieznośne, burze i upały,
Naprzemianę biednemu człeku dokuczały,
Znalazł swoim przemysłem, wygodę i zdrowie.
Zbierając listki drzewa, gałązki, sitowie,
Zginał nakształt sklepienia, przeplatał, sposobił,
Wreszcie sobie nakryty trzciną szałas zrobił.
Dawniej dla okrutnego głodu uśmierzenia,
Zbierał cierpkie jagody, zatrute korzenia,
Lecz zczasem znalazł sposób na głód i truciznę,
Zakładając ogrody, siejąc pola żyżne.
Nim zakwitło rolnictwo, człek dawnemi czasy,
Z dzikim zwierzem o żywność musiał iść w zapasy.
Często zażarty głodem tygrys, lew zuchwały,
Bezbronnego rywala w bitwie zwyciężały,
Albo nagłą ucieczką musiał kończyć boje :
A drżącą ręką blizny zatykając swoje,
Biegł na oślep przez knieje i przez puszcze ciemne,
Krzyk jego powtarzały jaskinie podziemne.
Robactwo, osty, głogi, krwią jego spryskane,
Nieuleczoną jeszcze rozjątrzały ranę.
Nareszcie, już się ledwie czołgając po ziemi,
W rozpaczy, śmierci wzywał jęki żałośnemi.
Odtąd na szkodliwego zwierza wytępienie,
Puszczali ludzie z procy świszczące kamienie :
Albo tych zbójców leśnych, oszczep gromił mściwy,
Lub strzała, z natężonej puszczona cięciwy.
Przez ostrość zimna, ludzie w pierwszych wiekach prości,
Ognia co z nieba spadał, dociekli własności.
Nie raz palił się cyprys, i pewnie widziano,
Jak piorun pruł wężykiem gałąź połamaną;
A przestraszeni może naówczas mniemali,
Że ten ogień rozdęty, całą ziemię spali.
Postrzegano, jak gaśnie, jak się nagle wzmaga :
I ktoby był powiedział, że ciągła uwaga,
I pilne doświadczenie, tyle kiedyś ziści,
Ile z tego żywiołu mamy dziś korzyści.
Wgłębi jaskini Lemnos, w łonie Alpów skały,
Drogie kruszce gorącym strumieniem się lały,
A gdy później człek uczuł słabość swojej siły,
Nowe narzędzia jego prace ułatwiły.
Tęgi raz powtórzony od ostrzonej stali,
Najogromniejsze więzy na Tromlusie wali.
Marmur, na drobne sztuki rżnięty piłą, zgrzyta,
Bydłem gładko się kraje ziemia nieużyta;
W dzikim boru złapany rumak z Enny skory,
Ciągnie pług, który porze zarosłe ugory.
Wówczas człek wszystkie skarby ogarnął dla siebie,
A mogąc rozprzestrzenić granice potrzebie,
Nowy gust, nowe tworzył wygody i sztuki,
Zbliżając się do pracy, kunsztów, i nauki.
Na brzegach Oceanu, miasta się podniosły,
Sławne pyszną budową, pięknemi rzemiosły;
A żagiel, silnym wiatrem wznosząc się rozpięty,
Pchał po głębi wód słonych ładowne okręty.
Odważni ludzie, gardząc okropnością fali,
Za morzem, nowych jeszcze rozkoszy szukali.
Niegdyś po lesie, dzikich narodów zwyczajem,
Ludzie się przeciw sobie uzbrajali wzajem,
Zemsta, chciwość zdobyczy, podżegała mordy,
W niewinnej krwi broczyły rozbojnicze hordy.