Strona:Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym (Polona).djvu/473

Ta strona została przepisana.

rozmowę, tak dalece gruntownemi dowodami przekonał go, iż odmienił myśl odjęcia sobie życia, i postanowił iść w świat.
Pożegnawszy więc starca, szedł ku Bagdatowi. Pomału szedł, ile kulawy, wszędzie się zaś po drodze jałmużną żywił. Już był większą połowę drogi odprawił, gdy potkał karawanę kupców, którzy tak jak on, zmierzali ku Bagdatowi. Spytali go, gdzie idzie? chciał natychmiast odpowiedzieć, ale jąkanie jego uczyniło, iż go zrozumieć nie mogli: śmieli się wszyscy, a on gdy się przecież na odpowiedź zdobył, zmiłowali się nad nim i pozwolili mu wsiąść na jednego wielbłąda. Podziękował, jak mógł, za tę uczynność, i jechał z nimi. Po kilku dniach postrzegli tuman prochu i pyłu naprzeciw siebie, natychmiast ile w stepie strwożyli się ludzie karawany, nie bez przyczyny: liczna albowiem zbójców gromada ich napadła, i lubo się bronili mężnie, jedni zginęli, drugich w niewolą wzięto; a między tymi Kadura. Zaczęli więc rozbójnicy trząść i obnażać jeńców, a zabrawszy kto co miał, zabijali. Przyszła kolej i na Kadura, ale ten co go trząsł i obnażał, postrzegłszy, iż i odzież jego była nikczemna, i że żadnych przy sobie nie miał pieniędzy, rzekł do współtowarzyszów: darujmy życiem tego żebraka, i zezwolili wszyscy.
Jeden z nich ślepy na jedno oko i kulawy, przybliżywszy się ku Kadurowi, gdy postrzegł, iż i z twarzy podobni sobie byli, śmiać się niezmiernie począł, a zawoławszy innych rzekł: dziękuję wam wielce, żeście tego żebraka od śmierci uwolnili, nie widziałem w życiu mojem nic do mnie podobniejszego, jak on jest: i gdybym nie był o tem przekonanym, że brata nie mam, rozumiałbym, żeśmy bliźnięta. Przystąpił zatem do Kadura, i uderzywszy go po ramieniu, rzekł: bracie! w dalekąś drogę szedł, a lekkoś się wybrał, weź moję delią i turban, a idź, gdzie ci się podoba. Włożył mu zatem turban swój i okrył go delią. Patrząc na to naśmiali się do woli zbójcy, i każdy dał mu jałmużnę, dość iż niemałą kwotę pieniędzy zebrał. Podzielili się rozbójnicy karawaną, i każdy z zdobyczą swoją odjechał: Kadur zaś szedł ku Bagdatowi. Wstępując do najbliższego ku stolicy miasta, gdy w bramę wchodził, przełożony nad strażnikami skoczył ku niemu i zawołał, oto jest Gumlach! trzymajcie go. Wypadli zatem strażnicy i wraz z przełożonym swoim poprowadzili go do Kadego. Gdy przed Kadym był postawionym Kadur, rzekł przełożony strażników: oto jest ów Gumlach, który przed kilką dniami brata mojego zabił, delią jeszcze jego i turban ma na sobie. Kazano zawołać świadków, a wszyscy znający owego Gumlacha, widząc tęż samę postać, a do tego, iż był ślepy i kulawy, stwierdzili przysięgą, iż to Gumlach. Nie bawiąc wskazał Kady na śmierć Kadura.
Odwoływał się Kadur do sądów bożych, zaklinał i sędziego i świadki; próżne były i prośby i zaklęcia. Stanął kat i gdy z klęczącego na piasku Kadura delią zrzucił, porwał za rękę kata, już się zamierzającego z mieczem, przełożony strażników, i obróciwszy się do Kadego rzekł: Sędzio wiernych! odwoływam to, com powiedział. Powierzchowność i mnie i przytomnych świadków złudziła. Gumlach, którego znam, prosty i kształtny jest, a u tego człowieka, widzę garb, którego pod obszerną delią rozeznać nie było można. Toż samo stwierdzili świadkowie, a natychmiast Kady odstąpić kazał katowi, i opatrzywszy z przytomnemi Kadura jałmużną, wolnym go być uznał. Dziękując więc panu Bogu, w dalszą podróż ku Bagdatowi wyszedł.
Wkrótce spotkał człowieka niosącego sakwy na plecach, przywitali się wspólnie, a że i tamtem szedł do Bagdatu, postanowili wspołem tę podróż odprawić. Po kilku dniach, gdy wychodzili z lasu, a słońce niezmiernie dopiekało: rzekł towarzysz do Kadura: usiądźmy w cieniu krzaczków, póki gorącość nie przejdzie, i odpocznijmy sobie. Siedli więc, a tamten położywszy przy sobie sakwy, układł się i zasnął. Gdy się przebudził, postrzegł na krzaczkach owoc w łupinie, nakształt orzecha, wstał zatem, i kilka ich zerwał: toż uczynił i Kadur, ale włożywszy w usta, że zębów nie miał, a łupina była twarda, rzucił precz od siebie z gniewem orzechy. Śmiał się patrząc na to jego towarzysz i rzekł: a widzisz niebożę, jakto dobrze mieć zęby, było swoich lepiej pilnować, byłbyś teraz gryzł orzechy. To gdy mówił, wziął jeden, zgryzł, zjadł, i padł na ziemię: skoczył ku niemu Kadur, ale już był bez duszy. Usiadł więc przy umarłym i rzewnie płakał.
Po niejakiej chwili, postrzegł jadącego na dzielnym koniu człowieka, a zanim kilku innych jechało. Ten gdy postrzegł płaczącego Kadura, a przy nim umarłego towarzysza, zsiadł z konia, i wypytywał się o przyczynę śmierci tego, którego ciało leżące przed sobą widział. Opowiedział rzecz, jak się działa Kadur, i pokazał owoc, który zjadłszy towarzysz jego, umarł. Dziękuj Bogu, żeś i ty nic* zginął, rzekł ów człowiek, ten owoc trucizną jest najzjadliwszą: skoro go kto połknie, w tym prawie momencie umierać musi. Kazał zatem sługom, aby zwłoki pogrzebli, na jednego zaś konia, na którym sługa jechał, pozwoliwszy siąść Kadurowi, wziął go z sobą. Przyjechali wkrótce przed dóm wspaniały, i wjechali na dziedziniec obszerny. Zsiedli z koni, a ten który z sobą zabrał Kadura, pan domu owego, wziął go za rękę i z sobą prowadził.
Weszli w gmachy ozdobione ze wszystkich stron rzeźbą wyborną i malowaniem: przyszedłszy nakoniec do jednej galeryi, z której się bardzo piękny widok ukazywał, usiedli na wygodnych sofach, a gospodarz domu tak mówić zaczął:
Łaska to jest Boża, kiedy raczy zdarzyć sposób, jakby ucieszyć, posilić, i wspomódz bliźniego naszego. Dowiedziałem się od ciebie o twojej przygodzie: proszę, opowiedz mi wszystkie okoliczności twojego życia. Zaczął zatem opowiadać Kadur wszystko, co mu się kiedy zdarzyło, osobliwie od owej ostatniej okoliczności, gdy mu cały zbiór jego na cmentarzu zachowany ukradziono. Zastawiono dalej stół, i gdy wieczerza skończyła się, odprowadził pan domu Kadura do pokojów jemu wyznaczonych. Nazajutrz gdy wyszedł Kadur z izby, gdzie spał, znalazł w przedpokoju wyznaczonego dla siebie sługę, i szaty nowe, w które się oblókł. Wkrótce przyszedł pan domu, i bawili się rozmowami aż do czasu obiadu, po którym wyjechali razem na koniach dzielnych, a po odprawionej przechadzce weszli do ogrodu. Zaprowadził go do bardzo pięknego kiosku gospodarz, z którego widok był na jezioro, pod sam ogród podstępujące. Przyniesiono sorbety, a gdy się niemi zasilili i ochłodzili, rozmaite się między nimi rozmowy wszczęły. A że Kadur miał rozum bystry, wszystko co mówił, zdało się wielce podobać gospodarzowi. Przez niedziel dwie przebywał w domu owym Kadur, codzień rozmaite, a bardzo wdzięczne rozrywki nasta-