Upokorzmy go tem upokorzeniem.
Przydomek jego więcej widać wpływa
Na jego pychę, niż nasze błagania
Na jego czułość. Dalej, na kolana!
Ostatni to już krok — wrócimy potem
Do Rzymu umrzeć z rodakami. — Spojrzyj
Raz jeszcze na nas, na to chłopię, które
Nie mogąc jeszcze uczuć swych wysłowić,
Klęczy i ręce ku tobie wyciąga.
Czemżebyś upor twój usprawiedliwił
W obec tej niemej wymowy? — Dość tego
Idźmy. Ten człowiek miał matkę Wolsciankę,
W Koryolach żonę ma, a jego dziecko
Musi być pewnie takie jak i ojciec —
Bywaj zdrów! skoro ujrzę pożar Rzymu,
Wtedy ci powiem jeszcze coś: na teraz
Niczego więcej z ust mych nie usłyszysz
Koryolan. O! matko, matko!
Cóżeś uczyniła?
Spojrzyj: niebiosa otwarły się na ścież;
Bogowie patrzą się na nas i szydzą
Z nienaturalnej tej sceny. O! matko,
Matko! odniosłaś zwycięstwo fortunne
Dla Rzymu, ale dla twojego syna,
Wierzaj mi, bardzo niebezpieczne, może
Nawet fatalne. Niech się święci jednak;
Przyjmę następstwa jego. — Aufidyuszu,
Nie mogąc dalej prowadzić tej wojny,
Zawrę godziwy pokój. Czyżbyś, powiedz,
Na mojem miejscu mniej był słuchał matki
I mniej był zadość uczynił jej prośbie?
Anfidyusz. Byłem wzruszony.
Koryolan. Mógłbym przysiądz na to!
Musiała to być trudna próba, kiedy
Litość zdołała oczy me zwilgocić.
Powiedz mi, jaki wam pokój najlepiej
Dogadzać będzie? Co do mnie, nie myślę
Wracać do Rzymu; pójdę z wami. Chciej mnie
Wesprzeć w tej sprawie. — Matko moja! żono!