Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. II.djvu/188

Ta strona została przepisana.
180
JULIUSZ CEZAR.
(Wchodzi Antoniusz).

Brutus. Otóż on. — Witaj, Marku Antoniuszu!
Antoniusz. Tyżto, Cezarze, leżysz tak nikczemnie?
W takiż to lichy zamknęły się wątek
Wszystkie zwycięstwa, wszystkie laury twoje,
Wszystkie tryumfy, trofea i łupy?
Żegnam cię. — Nie wiem ja moi panowie,
Co zamierzacie, kto może być jeszcze
W waszem uznaniu potępienia godnym
I kto ma zginąć. Jeśli mnie to czeka,
Nie ma ku temu stosowniejszej chwili,
Jak chwila śmierci Wielkiego Cezara,
Ani narzędzia odpowiedniejszego,
Jak te oręże wasze, uzacnione
Najszlachetniejszą krwią z wszystkich krwi świata.
O! jeśli macie jaką niechęć ku mnie,
Zaspokójcie ją teraz, błagam o to,
Dopóki wasze purpurowe ręce
Tą krwią się dymią. Choćbym żył lat tysiąc,
Nigdy nie umrę chętniej niż w tej chwili,
W tem miejscu, obok Cezara, z rąk waszych,
Wyboru, wzoru tegoczesnych mężów.
Brutus. Nie żądaj od nas śmierci, Antoniuszu!
Musimy ci się wydawać okrutni,
Sądząc po rękach i obecnym czynie,
Ale ty widzisz tylko nasze ręce
I to zbroczone krwią ciało, nie widzisz
Gruntu serc naszych — jest w nich wszakże litość.
Litość ta nasza nad niedolą Rzymu
Śmierci Cezara stała się powodem,
Bo litość litość ruguje, jak ogień
Ruguje ogień. Co się ciebie tyczy,
Oręże nasze, Marku Antoniuszu,
Mają dla ciebie ołowiane ostrza.
Ramiona nasze silne przeciw złości,
I serca nasze skłonne do braterstwa
Stoją dla ciebie otworem:
Znajdziesz w nich przyjaźń, szczerość i szacunek.
Kasyusz. Głos twój słuchany będzie przy rozdziale
Nowych godności.