Ajaks. A, pan Patroklus!
Achilles. Dzień dobry, Ajaksie!
Ajaks. Co?
Achilles. Nic, dzień dobry!
Ajaks. Niech będzie, dzień dobry
Achilles. Co to? Czyż naród nie zna już Achilla?
Patroklus. Szczególne! Boczą się, a tak niedawno
Gięli się kornie, zdala już nabożny
Uśmiech szląc tobie, jakgdyby wkraczali
W świątyni progi.
Achilles. Zeszedłem na żebry?
Wprawdzie, rozstawszy się ze szczęściem, wielkość
Porzuca także człowieka. Strącony
W chwili, gdy pada, czyta równocześnie
Wyrok swój w oczach tłuszczy. Rzecz zwyczajna:
Ludzie są, jak motyle, co jedynie
Ku latu skrzydła swe barwne podnoszą;
Nie ma człowieka, któryby był czczony
Tylko dla swojej człowieczej godności.
Honory czyni się właśnie honorom,
Bogactwa, losu faworom, rodowi
— Owocom trafu, częściej, niż zasłudze.
Gdy te niepewne błyskotki odpadną,
Musi i fawor, niepewny, jak one,
A ściśle z niemi związany, ulecieć;
Jedno po drugiem rwie się po kolei.
Aż wszystkie prysną. Lecz ze mną rzecz inna;
Jestem w przyjaźni ze szczęściem, używam
Wszystkiego jeszcze, co mi było dane.
Tylko spojrzenia tych się odmieniły,
Którzy — przypuszczaćby potrzeba — nagle
Odkryli we mnie coś, co już niegodne
Takiej, jak ongi, czci. Widzę Ulissa,
Przerwę czytanie. —
Ulissie!
Ulisses. Witaj, wielki synu Tetis!
Achilles. Co czytasz?
Ulisses. Jakiś tu umysł niezwykły
Powiada: Człowiek, choćby jak wyborny,