Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. IX.djvu/281

Ta strona została przepisana.
275
AKT CZWARTY. SCENA DRUGA.

A cóż dopiero mówić o tem lubem
Mieszaniu westchnień z uśmiechem, jakgdyby
Westchnienia wzdychać zbierała ochota,
Ze uśmiechami nie są, lub jakgdyby
Uśmiech drwił z westchnień, co z świątyni bogów
Wychodzą, aby wiatrów stać się łupem,
Które przeklina żeglarz.
Gwideryusz. W nim cierpliwość
Zrosła się z smutkiem tak, iż w jedno splotły
Swoje korzenie.
Arwiragus. Wzrastaj, cierpliwości!
Ty zasię smutku, przeklęte nasienie,
Uwolnij winnej macicy korzenie!
Belaryusz. Czas już najwyższy. Chodźcież. — Któż to znowu?

(Wchodzi Kloten).

Kloten. Nigdzie tych łotrów nie mogę wyszukać.
Wziął mnie na kawał. O, jakżem strudzony!
Belaryusz. „Łotrów?“ Czy do nas pije? Skąd ja znam go?
Ach, toć to Kloten, syn królowej. Przebóg!
Coś w tem się święci! Dawno-m go nie widział,
Poznałem jednak... Najlepiej zniknijmy!
Gwideryusz. On przecie sam. Wy dwaj na zwiady pójdźcie.
Czy wiedzie kogo z sobą? Prędko, prędko!
Ja tu go spotkam.

(Belaryusz i Arwiragus oddalają się).

Kloten. Stój! Kto tam ucieka?
Ach, to zapewne rozbójnicy górscy...
Słyszałem o nich... Kto ty, niewolniku?
Gwideryusz. Istotnie byłbym chyba niewolnikiem,
Gdybym nie odparł obrazy...
Kloten. Rabusiu!
Łotrze, opryszku, poddaj się, złodzieju!
Gwideryusz. Komu-ż? Czy tobie? Któżeśty? Masz może
Silniejsze ramię, lub mężniejsze serce?
W języku, prawda, nie dorównam tobie,
Nie zwykłem bowiem nosić miecza w zębach.
Ktożeś ty, który tak przemawiasz?