Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. IX.djvu/283

Ta strona została przepisana.
277
AKT CZWARTY. SCENA DRUGA.

Tak samo zresztą jąka się, tak samo
Bryzga słowami... Nie! To niezawodnie
Kloten we własnej osobie.
Arwiragus. Tu byli...
Gdyby brat tylko poradził z nim sobie.
Zły to, powiadasz, człowiek.
Belaryusz. W nim poprostu
Człowieka nie ma; jak pomnę, on nie wie,
Co lęk, co zgroza; często brak poznania
Chadza z zuchwalstwem. Lecz oto i brat twój.

(Wchodzi Gwideryusz z głową Klotena w ręku).

Gwideryusz. Kloten, to mieszek całkiem pusty,
Bez grosza. Mózgu nie byłby mu ze łba
Wycisnął sam Herkules, bo tam mózgu
Nie było wcale. Musiałem to zrobić,
Bo byłby głupiec ten poniósł mą głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz. Przebóg, co zrobiłeś?
Gwideryusz. Wiem, co: uciąłem głowę Klotenowi,
Synowi, jak sam rzekł, królowej-pani.
Lżył mnie on łotrem, opryszkiem; przysięgał,
Że sam was wszystkich połapie; że głowy
Zdejmie nam stamtąd, gdzie wyrosły z karków,
I u bram ludu zawiesi!
Belaryusz. Już po nas!
Gwideryusz. Cóż więcej stracić, mój ojcze, możemy,
Nad to, co on chciał zabrać: życie? Prawo
Nas nie ochrania; więc żali się wahać,
Gdy taki dumny kloc mięsa nam grozi,
Na własną rękę grając sąd i kata?
Czyż praw nie czcimy? Widzieliście wielu,
Którzy z nim przyszli?
Belaryusz. Ani żywej duszy
Nie widać nigdzie, ale — naturalnie —
Musiał mieć orszak. Bo choć jego humor
Był ciągłą zmianą — i to jeszcze zmianą
Z złego na gorsze, to-ć do tego stopnia
Nawet on chyba nie upadł na głowę,
By sam się wyrwał. Zapewne u dworu
Coś zasłyszano, iż jacyś tam ludzie