Angelo. Wskaż jej drogę.
O, nieba!
Czemu krew moja tak do serca bieży,
Ubezwładniając i siebie i serce
I wszystkim innym odbierając członkom
Zdatność niezbędną?
Do omdlałego tak się tłum rwie głupi:
Wszyscy chcą pomódz, tamując powietrze,
Któreby mogło wrócić mu przytomność.
Tak lud, przywiązan do swojego króla,
Rzuca zajęcie i w poddańczym szale
Tłoczy się k’niemu, aż w końcu ta miłość
Niepowściągniona staje się obrazą.
Izabella. Przychodzę,
By waszą wolę usłyszeć ostatnią.
Angelo. Wolałbym raczej, byś sama wiedziała,
Niż że się pytasz. Brat twój żyć nie może.
Izabella. Tak?... Niech was niebo zachowa w swej pieczy.
Angelo. Żyć jednak mógłby czas jakiś, a nawet
Tak jak ja długo albo wy, a przecież
On musi umrzeć.
Izabella. Za waszym wyrokiem?
Angelo. Tak.
Izabella. Kiedy? Mówcie, by w czasie tej zwłoki,
Krótszej czy dłuższej, mógł się przygotować,
Od zatracenia zbawić duszę.
Angelo. Ha! szpetne grzechy! fe! Przebaczyć temu,
Co skradł naturze już ukształtowaną
Postać człowieka, byłoby to samo,
Co uniewinnić tę słodycz występną,
Która fałszywym chce wybijać stemplem
Obraz niebieski; tak samo jest łatwo
Zniszczyć fałszywie życie prawnie dane,
Jak rzucić metal wbrew prawu, by życie
Odlać fałszywe.