Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. VII.djvu/40

Ta strona została przepisana.
32
KUPIEC WENECKI.

Napychał brzucha — Jessyko! — i legał
Całymi dniami, chrapał; darł odzienie. —
Jessyko! żywo! hej!
Lancelot. Jessyko! żywo!
Szylok. Kto tobie kazał wrzeszczeć? Czym ja kazał?

Lancelot. Zwykliście mi byli mówić tylko, że nie powinienem niczego czynić bez rozkazu.

(Wchodzi Jessyka).

Jessyka. Wołacie, ojcze? Cóż mi rozkażecie?
Szylok. Jestem na ucztę zaproszony. Naści
Klucze, Jessyko. Ale pocóż pójdę?
Nie zaprosili mnie tam przez życzliwość;
Chcą mi pochlebić tylko. Pójdę jednak:
Nie przez uprzejmość, ale przez nienawiść,
Aby nasycić się widokiem zbytku
Tego chrześcijańskiego marnotrawcy.
Jessyko, pilnuj domu, moje dziecko.
Idę z niechcenia. Coś niefortunnego
Knuje się przeciw mojej spokojności,
Bo mi się śniły dziś worki z pieniędzmi.

Lancelot. Pójdźcie, panie, proszę was; mój nowy pan liczy na waszą przyszłość.
Szylok. Jak ja na jego.
Lancelot. Przygotowano tam pewną siupryzę. Nie powiadam, żeby to miała być maskarada, ale jeżeli zobaczycie coś podobnego, to nie darmo mi krew ciekła z nosa w ostatni poniedziałek wielkanocny. O szóstej z rana; któryto poniedziałek przypadł w tym roku na ten sam dzień, w którym przez cztery lata poprzednie była środa popielcowa.

Szylok. Co? maskarada ma być? maskarada?
Pozamykajże drzwi szczelnie, Jessyko;
A jak usłyszysz odgłos tarabana,
I kwik przeklęty koszlawej piszczałki,
To mi się wtedy nie wieszaj u okien,
Ani wyścibiaj głowy na ulicę,
Aby się gapić na tych chrześcijańskich
Błaznów, z twarzami pomalowanemi;
Ale zaszpuntuj uszy mego domu,
Rozumiem przez to okna, i nie wpuszczaj