Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 1.djvu/260

Ta strona została przepisana.

„To on“, wołały matki do swych dzieci;
Wszyscy pytali: „kto? gdzie jest Bolingbroke?“
Potem uprzejmość wszelką niebum wykradł,
Takiej pokory płaszczem się odziałem,
Że hołdy wszystkie składały mi serca,
Z wszystkich ust głośne witały okrzyki
W monarchy nawet mego obecności,
To też mój urok świeżość swą zachował,
Moja obecność, jak kapłańska szata,
Budziła podziw gdzie się pojawiła;
Widok mój rzadki, lecz świetny, był świętem,
Rzadkością zyskał swoją uroczystość.
Z miejsca na miejsce król się wałęsając
W kole trefnisiów, których pusty dowcip,
Jak chrustu wiązka, gasł zaledwo błysnął,
Zużywał swego majestatu dzielność,
Godność królewską w błaznów błocie nurzał,
Swe wielkie imię szyderstwem ich kalał,
Swoją dostojność wydał dobrowolnie
Na pastwę żartom i śmiechom swych paziów,
Lada wyrostka urągań był celem,
A po ulicach wciąż się wałęsając,
Ulicznych tłumów stał się też lennikiem,
Codzień ich oczy swym widokiem karmił,
Wszystkie też miały tego miodu przesyt,
Wszystkie uczuły wstręt do tej słodyczy,
Której najmniejszy nad mało dodatek
Dla podniebienia więcej jest niż wiele.
Gdy też miał kiedy potrzebę wystąpić
Był jak kukułka w czerwcu, choć ją słyszy,
Nikt o nią nie dba: naród nań poglądał
Z przyzwyczajenia okiem przytępionem,
Bez ciekawości natrętnej, bez dziwu,
Z jakiem na słońce majestatu patrzy,
Co wielbicieli rzadko świeci oczom;
Lud nań poglądał źrenicą uśpioną,
Na pół zamkniętą, pół senną powieką,
Z wyrazem twarzy, z jakim rozgniewany