Konstancya (rzucając wyrwane włosy).
Lećcie do Anglii!
Król Filip. Podwiąż twoje sploty.
Konstan. Chętnie podwiążę; lecz na co i po co?
Gdym je rozwiła ręką mą, wołałam:
Gdyby ta ręka tak memu synowi
Jak moim włosom wrócić mogła wolność!
Lecz teraz włosom zazdroszczę wolności,
I znów do dawnych powracam je więzów.
Bo biedne dziecko moje więźniem teraz.
O kardynale, z ust twoich słyszałam,
Że w niebie naszych odnajdziem przyjaciół;
Jeśli to prawda, obaczę znów syna,
Bo od dnia, w któryrm Kain, pierwszy chłopiec,
Na ziemię przyszedł, do tego co wczora
Oddychać zaczął, nie było na ziemi
Równego jemu pięknością stworzenia.
Lecz teraz robak ukąsi mój pączek,
Zmiecie mu z twarzy blask jego rumieńca,
I da mu postać wychudłego ducha,
Przepalonego ogniami gorączki,
I gdy tak umrze, gdy tak zmartwychwstanie,
Gdy tak go spotkam w niebieskich podwojach,
Ja go nie poznam, i nigdy już, nigdy
Mego pięknego nie ujrzę Artura!
Pandulf. Nazbyt się smutku poddajesz natchnieniom.
Konstan. Tak mówi człowiek, który nie miał syna.
Król Filip. Boleść twą kochasz jak kochałaś dziecię.
Konstan. Bo boleść miejsce jego puste wzięła,
Wkoło mnie skacze, w jego spi łóżeczku,
Powtarza słowa, jego okiem patrzy,
Wszystkie mi jego przypomina wdzięki,
Bierze na siebie pusty jego ubiór;
Jakże boleści mej bym nie kochała?
Gdybyście równą mej ponieśli stratę,
Lepszą pociechę daćbym wam umiała.
Nie chcę na głowie ozdoby tej nosić,