Że nieba piękność i nieba cnoty
Wzór jeden mały jednoczy.
Wielka natura, jak niebo chciało,
W alembiku swoich cudów,
Dystylowała na jedno ciało
Piękności słynne u ludów.
Greckiej Heleny jasne oblicze,
Oczu Kleopatry żywość,
I Atalanty wdzięki dziewicze,
Smutnej Lukrecyi wstydliwość.
Takie ze szczodrej natury ręki
Rozalinda wzięła dary;
Od jednych oczy, od drugich wdzięki,
Od wszystkich urok bez miary.
Takim urody Bóg ubrał ją wieńcem,
Mnie zrobił wiecznym urody tej jeńcem.
Rozalinda. O miłosierny Jowiszu! Jak nudną homilią miłości nudziłaś twoich parafianów, a nie zawołałaś ani razu: dobrzy ludzie, proszę o chwilę cierpliwości.
Celia. A to co znowu? na zasadzce przyjaciele? Oddal się pasterzu, a i ty z nim, błazenku.
Probiercz. Dalej, pasterzu, rejterujmy z honorem, a jeśli nie z bronią i bagażami, to przynajmniej z torbą i rupieciami. (Wychodzą).
Celia. Czy słyszałaś te wiersze?
Rozalinda. Słyszałam wszystkie, a nawet trochę więcej, bo niektóre miały więcej stóp, niż znieść mogły wiersze.
Celia. Mniejsza o to; jeśli stóp nie mogły znieść wiersze, to może stopy poniosą wiersze.
Rozalinda. Kiedy stopy także były koślawe, a że nie mogły same ostać się bez wiersza, stanęły koślawo do wiersza.
Celia. Ale czy słyszałaś bez zadziwienia, że imię twoje wisi na gałęziach, stoi ryte na korze?
Rozalinda. Z dziewięciu dni dziwu minęło już siedm przed twojem przybyciem, bo patrz, co znalazłam na palmowem drzewie. Nie orymowano mnie tak od czasów Pitagoresa, kiedy byłam irlandzkim szczurem — co sobie ledwo przypominam.