Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 10.djvu/69

Ta strona została skorygowana.
—   59   —

Błogosławieństw brać od ciebie
W twej kaplicy lab w tym lesie. (Wychodzą).

Oliwer.  Mniejsza o to. Nigdy podobny tobie błazen nie odbierze mi konceptami mojego powołania. (Wychodzą).

SCENA IV.
Las przed chatką.
(Rozalinda i Celia).

Rozalinda.  Ach, daj mi pokój! pozwól mi płakać!
Celia.  Płacz, i owszem; proszę cię tylko, nie zapominaj, że łzy nie przystoją mężczyźnie.
Rozalinda.  Alboż nie mam przyczyny płakać?
Celia.  Trudno żądać lepszej; płacz więc.
Rozalinda.  Nawet włosy jego mają kolor zdrady.
Celia.  Trochę ciemniejsze od judaszowych; a jego pocałunki? to własne dzieci Judasza.
Rozalinda.  A jednak włosy jego pięknego są koloru.
Celia.  Cudownie pięknego! nic nad kolor brunatny.
Rozalinda.  A jego pocałunki tak pełne świętości, jak dotknięcie błogosławionego chleba.
Celia.  Kupił u Dyany parę ust na urząd fabrykowanych: mniszka z klasztoru Zimy nie całuje święciej; czuć w nich sam lód czystości.
Rozalinda.  Przysiągł, że przyjdzie dziś rano. Czemu nie przyszedł?
Celia.  To prawda; niema w nim okruszyny szczerości.
Rozalinda.  Tak sądzisz?
Celia.  Ani wątpliwości. Nie powiadam, że jest rzezimieszkiem lub złodziejem, ale co do szczerości w kochaniu, zdaje mi się, że jest pusty jak wychylona szklanka, lub orzech robaczywy.
Rozalinda.  On nieszczery w miłości?
Celia.  Jest szczery, jeśli ją czuje, ale zdaje mi się, że jej nie czuje.
Rozalinda.  Czy słyszałaś, jak przysięgał, że ją czuł głęboko?
Celia.  Czuł — nie jest czuje. Zresztą przysięga kochanka nie więcej warta, niż słowo szynkarza; oba stwierdzają