wielki tam harmider tej nocy. Żegnam was teraz, a zalecam czujność.
Borachio. Hej, Konrad!
Strażnik (na str.). Cicho, nie ruszajcie się!
Borachio. Konrad!
Konrad. Czego wrzeszczysz, człowieku? Jestem ci pod bokiem.
Borachio. Ach, to dlatego tak mnie swędziały boki; myślałem, że się zaraziłem świerzbą.
Konrad. Winienem ci na to odpowiedź. Na teraz jednak ciągnij dalej twoją powieść.
Borachio. Schroń się więc ze mną pod tę okapę, bo mży, a ja, jak dobry pijak, opowiem ci wszystko.
Strażnik (na str.). Jakaś zdrada, mości panowie, miejmy się na baczności.
Borachio. Wiedz przedewszystkiem, że zarobiłem u Don Juana na tysiąc dukatów.
Konrad. Czy może być tak drogie hultajstwo?
Borachio. Pytaj raczej, czy może być tak bogaty hultaj, bo kiedy bogatemu hultajowi trzeba ubogiego hultaja, to ubogi hultaj może naznaczyć cenę, jak chce, wysoką.
Konrad. Zadziwiasz mnie.
Borachio. Co mi dowodzi, że jeszcze jesteś zielony. Wiesz przynajmniej, że moda kamizelki, kapelusza lub płaszcza nie przydaje nic człowiekowi.
Konrad. Wiem, to tylko pokrycie.
Borachio. Mówię o modzie.
Konrad. Tak, moda jest to moda.
Borachio. Pleciesz. Mógłbym równie dobrze powiedzieć, dudek jest to dudek. Lecz czy nie spostrzegasz, co to za maszkara złodziej jest ta moda?
Strażnik (na str.). Znam tego Maszkarę, to złodziej od siedmiu lat sławny, przechodzi się po ulicach jak szlachcic, przypominam sobie jego nazwisko.
Borachio. Czy nic nie słyszałeś?
Konrad. Nic wcale, tylko skrzypienie chorągiewki na dachu tej kamienicy.
Borachio. Czy nie postrzegasz, powtarzam, co za maszkara zło-