Dumny potęgą na chwilę mu daną.
A swojej szklanej niepomny kruchości,
Jak małpa w gniewie, przed wysokiem niebem
Tak dziwne stroi wybryki i susy,
Ze łzy boleści sączy chór aniołów,
A — gdyby chór ten ludzkie miał szyderstwo,
Całeby niebo śmiechem swym napełnił.
Lucyo. O, jeszcze, jeszcze! mięknąć już zaczyna.
Stróż. Dozwól, o Boże, by go przebłagała!
Izabella. Nie możem bliźnich wagą naszą mierzyć;
Wolno jest wielkim ludziom z świętych szydzić,
Lecz co dowcipem u nich, to w maluczkich
Jest profanacyą.
Lucyo. Wybornie! ciąg dalszy!
Izabella. Co w ustach wodza gniew tylko oznacza,
W ustach żołnierza czystem jest błazeństwem.
Lucyo. Skąd wiesz to wszystko? ale mów, mów dalej!
Angelo. W jakim mi celu prawisz te maksymy?
Izabella. Bo władza, panie, choć jak my omylna,
Ma jednak w sobie razem i lekarstwo,
Którem wielkości wady może leczyć.
Uderz się w piersi, zagłąb się sam w sobie,
Spytaj się serca, czy w niem niema śladu
Grzechu, za który brat mój płaci głową:
Gdy serce zezna winę przyrodzoną,
Niech językowi i myślom twym wzbroni
Na życie brata mojego nastawać.
Angelo. Tyle rozumu w tem wszystkiem, co mówi,
Że się mój rozum chwiać we mnie zaczyna.
Bądź zdrowa!
Izabella. Panie, zatrzymaj się jeszcze!
Angelo. Pomyślę o tem, wróć tu jutro rano.
Izabella. Słuchaj, jakiemi przekupię cię skarby.
Angelo. Co? mnie przekupisz?
Izabella. Tak jest, ciebie, panie.
Skarby, któremi z niebem się podzielisz.
Lucyo. O, co za szczęście! bez tego dodatku
Psułaby wszystko.
Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 11.djvu/301
Ta strona została przepisana.
— 291 —