Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 12.djvu/168

Ta strona została przepisana.
—   158   —

Hippolita.  Ten księżyc nudzić mnie zaczyna; pragnęłabym, żeby się już zmienił.
Tezeusz.  Wnosząc ze słabego światełka jego roztropności, zdaje się, że jest już na schyłku. Przez grzeczność jednak i wyrozumiałość musimy dać mu czas potrzebny.
Lizander.  Prowadź rzecz dalej, księżycu!
Księżyc.  Wszystko, co miałem wam powiedzieć, było oświadczyć, że ta latarnia jest księżycem; ja chłopem na księżycu; ten pęk ciernia, moim pękiem ciernia, a ten pies, moim psem.
Demetr.  Aleć to wszystko powinno być w latarni, bo wszystko to jest na księżycu. Ale cicho! zbliża się Tyzbe.

(Wchodzi Tyzbe).

Tyzbe.  To stary grób Nygusa, a gdzie me kochanie?
Lew.  Och! (Lew ryczy, Tyzbe ucieka, zostawiając płaszcz).
Demetr.  Lwie, sławnie ryknąłeś.
Tezeusz.  Dobrze uciekłaś Tyzbe.
Hippolita.  Pięknie świeciłeś, księżycu! Na uczciwość ten księżyc świeci z rzadką gracyą.

(Lew szarpie płaszcz Tyzby i wychodzi).

Tezeusz.  Lwie, dobrze szarpałeś.
Demetr.  Wtem nadszedł Piramus.
Lizander.  A lew zniknął. (Wchodzi Piram).
Piram.  Dzięki, księżycu, za twe słoneczne promienie,
Dzięki, księżycu, za twe jaskrawe spojrzenie,
Bo widzę, że przy twego światła srebrnych strugach
Zobaczę moją Tyzbę na zielonych smugach.
Lecz stój! wielki Boże!
Lecz patrz, czy być może?
Oczy moje, czy widzicie?
O, kaczątko, moje życie,
Twój płaszcz pięknie haftowany
Twoją krwią pomalowany?
Przybywajcie z piekła jędze,
Parki, życia mego przędzę
Niech nożyce wasze utną!
Skończcie, zniszczcie istność smutną!