W długie wieczory, zimą u komina, gdy siedli wszyscy, a czas płynął powoli, bajki sobie opowiadano, przyniesione z daleka. Jak dziś ktoś czyta, a wszyscy słuchają, tak dawniej ktoś wybrany opowiadał, i skupiano się ciekawie koło niego. Zwykle bywał to ktoś starszy, jakiś wędrowiec, co wiele błądził po świecie, rycerz, co miecz wyszczerbiony odpasał... a wybierano historye dziwne i cudowne, w których i ludzie niepowszedni i przygody osobliwe występowały. Zimowa powieść u komina mówiła o strachach i upiorach, o dziwnie zagubionych i cudownie odzyskanych dzieciach, o podrzutkach wychowanych u pastuszków, przemieniających się w książątka i t. p.
Taką zupełnie jest Zimowa powieść Szekspira, w której i kraje jakieś na świecie nieznane i postacie zwykle po nim nie chodzące się zjawiają. Jesteśmy tu w krainie Czechów wprawdzie, ale morzem oblanej, i niem tylko oddzielonej od Sycylii. Fantastyczni panują w niej władzcy, a kiedy się to dzieje, Bóg jeden wie, bo król wysyła posły do wyroczni delfickiej Apollina. Jednem słowem, świat to zaczarowany wieczornej bajki zimowej i dramat z niej zrobiony snuje się jak baśń wieczorna. Między pierwszym a ostatnim aktem kilkanaście lat upływa, z Sycylii do Czech, przerzuca nas poeta co chwila przez morze, a Czas, który tu tak wielką gra rolę, sam nawet osobiście występuje, tłómacząc widzom, dlaczego wszechwładna jego dłoń błyskawicą nas przenosi z jednej chwili na drugą, odległą od niej, nagle i bez przejścia... Czas zastępuje