Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/194

Ta strona została przepisana.
—   184   —

Dworz.  Wiem, że ostatniej nocy nie myślano
O tej podróży.
Kent.  Witaj, dobry panie!
Król Lear.  Czy na rozrywkę takąś wybrał hańbę?
Kent.  O nie, milordzie.

Błazen.  Ha! ha! Nosi okrutne podwiązki. Konie przywięzują za głowy, psy i niedźwiedzie za szyje, małpy za lędźwie, a ludzi za nogi. Zbyt gorącemu w nogach człowiekowi dają drewniane pończochy.

Król Lear.  Kto tak nie zważał na twe stanowisko,
Że cię tu wsadził?
Kent.  On, panie, i ona,
Twój syn i córka.
Król Lear.  Nie.
Kent.  Tak jest.
Król Lear.  Nie, powtarzam.
Kent.  A ja powtarzam: tak jest.
Król Lear.  Nie, nie, nigdyby się na to nie odważyli!
Kent.  Odważyli się jednak.
Król Lear.  Nie, przysięgam na Jowisza!
Kent.  A ja przysięgam na Junonę, tak jest!
Król Lear.  Na krok ten nigdyby się nie ważyli,
Zrobićby tego nie mogli, nie chcieli.
Czyn od morderstwa gorszy, taką krzywdę
Poszanowania godnemu wyrządzić.
Powiedz natychmiast, jaka twoja wina,
Że w taki sposób ważyli się karać
Mego posłańca?
Kent.  Panie, w ich pałacu
Zaledwo twoje listy im wręczyłem,
Zanim powstałem, bo im na kolanach
Mój hołd złożyłem, przybywa posłaniec,
Oblany potem, zziajany pośpiechem,
Bez tchu, zaledwo zdolny wybełkotać
Goneril, pani swojej pozdrowienie;
Oddał list, który czytali z pośpiechem,
Zwołali orszak, bez najmniejszej zwłoki
Dosiedli koni, a z zimnem spojrzeniem