Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/195

Ta strona została przepisana.
—   185   —

Dali mi rozkaz, bym gonił za nimi
I na odpowiedź ich cierpliwie czekał.
Tu, gdy spotkałem drugiego posłańca,
Co pozdrowieniem swojem zatruł moje,
(A tym posłańcem był właśnie ów panicz,
Co się tak krnąbrnie panu memu stawił),
Chętniejszy słuchać serca niźli głowy,
Dobyłem szabli, a tchórz ten nikczemny
Krzykami trwogi cały dom poruszył,
I sądem syna twojego i córki
Czyn mój zasłużył na hańbiącą karę,
W której mnie widzisz.
Błazen.  Zima nieskończona,
Gdy dzikie gęsi w tamtą lecą stronę.
Ślepe są dzieci przed ojcem w łachmanach;
Przed ojcem z workiem dzieci na kolanach.
Drzwi swych fortuna biednym nie otwiera.

Ale z tem wszystkiem, dostaniesz od twych córek tyle krzyżów, ile potrafisz zliczyć przez rok cały.

Król Lear.  Niewieścia słabość, hysterica passio,
Pnie się do serca! Spadnij, czarny smutku,
Nie tak wysoko twoje są żywioły!
Gdzie jest ta córka?
Kent.  W pałacu tym z hrabią.
Król Lear.  Czekajcie na mnie, sam się z nią rozmówię (wychodzi).
Dworz.  I prócz obrazy, którąś opowiedział,
Nie było innej?
Kent.  Nie, nie było żadnej.
Ale dlaczego z tak małym orszakiem
Król tu przybywa?

Błazen.  Gdyby cię za to pytanie w dyby okuto, dobrzebyś na to zasłużył.
Kent.  Dlaczego, błaźnie?
Błazen.  Poślemy cię do szkoły mrówek, abyś się tam nauczył, że się w zimie nie pracuje. Wszystkimi, co idą za nosem, kierują oczy, wyjąwszy ślepych; a niema jednego nosa na dwadzieścia, któryby nie zwietrzył tego, co śmierdzi. Puść wielkie koło, kiedy się z góry