Bodaj lekarstwo dla ciebie na ustach
Moich zawisło, a ten pocałunek
Uleczył ciosy, przez dwie moje siostry
Majestatowi twojemu zadane!
Kent. Droga, szlachetna pani!
Kordelia. Gdybyś nawet
Nie był ich ojcem, to włos ten twój biały
W ich sercach litość winien był rozbudzić.
Tożli jest głowa, aby ją wystawiać
Na wściekłość wichrów, na piorunów strzały,
Śród grzmotów, pośród siarczystych błyskawic?
Trzymać straż, biedny, zgubiony strażniku,
W tak wiotkim hełmie! Pies mojego wroga,
Śród takiej nocy, choćby mnie pokąsał,
Znalazłby miejsce przy mojem ognisku.
A tyś był, biedny ojcze, przymuszony
Na garści zgniłej słomy skronie złożyć,
W chlewie z wieprzami, w łotrów towarzystwie!
Ach, jak rzecz dziwna, że z twoim rozumem
I życie twoje razem nie odbiegło!
Budzi się; przemów!
Doktor. Lepiej będzie, pani,
Gdy ty przemówisz.
Kordelia. Królu, jak twe zdrowie?
Król Lear. Na moją krzywdę z grobu mnie budzicie.
Tyś duchem w niebie, lecz jam jest wpleciony
W ogniste koło, a łzy moje własne
Palą mnie niby ołów roztopiony.
Kordelia. Czy znasz mnie, panie?
Król Lear. O wiem, jesteś duchem.
Kiedyś umarła?
Kordelia. Zawsze obłąkany!
Doktor. Ledwo się zbudził; zostawmy go chwilę.
Król Lear Gdziem był? Gdzie jestem? Jasny dzień pogody?
Dziwne złudzenie! Umarłbym z litości,
Gdybym innego w takim widział stanie.
Nie wiem, co mówić, i nie chciałbym przysiądz,
Że to me ręce; zobaczmy; ja czuję
Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/244
Ta strona została przepisana.
— 234 —