Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/53

Ta strona została przepisana.
—   43   —

Tak my to, ludzie rozumni a sprytni,
Przy wind pomocy, biorąc ludzi z mańki,
Drogą pośrednią znamy bezpośredniość.
Tak ty, przez moją radę i naukę,,
Poznasz mi syna. Hę, czy mnie rozumiesz?
Rejnaldo.  Rozumiem, panie.
Polonius.  Jedźże teraz z Bogiem!
Rejnaldo.  Dobry mój panie —
Polonius.  Śledź też jego kroki
Własną źrenicą.
Rejnaldo.  Nie omieszkam, panie.
Polonius.  Niechcący niechaj sam ci się wyśpiewa.
Rejnaldo.  Rozumiem.
Polonius.  Dobrze. Więc bądź zdrów i w drogę!

(Wychodzi Rejnaldo. — Wchodzi Ofelia).

Cóż to, Ofelio? Co cię tu sprowadza?
Ofelia.  Ach, ojcze, jakże byłam przestraszona!
Polonius.  Czem przestraszona? Odpowiedz, przez Boga!
Ofelia.  Gdy w mej komnacie szyłam, książę Hamlet
Nagle, w odzieniu niedbale rozpiętem,
Bez kapelusza, w pomiętych pończochach,
Co bez podwiązek po kostki spadały,
Blady jak płótno, chwiejąc się na nogach,
A z tak bolesnym spojrzenia wyrazem,
Że się zdawało, iż z piekła powracał
O mękach prawić, zjawił się przede mną.
Polonius.  A więc z miłości ku tobie oszalał?
Ofelia.  Nie wiem, lecz bardzo tego się obawiam.
Polonius.  Co mówił?
Ofelia.  Dłoń mą chwycił, trzymał silnie,
A potem, jedno wyciągnąwszy ramię,
A drugą rękę tak sparłszy na skroni,
Tak się w oblicze me głęboko wpatrzył.
Jakby je pragnął malować. Stał długo,
Nakoniec, lekko wstrząsając mi ramię,
Kiwając głową trzykrotnie w ten sposób,
Wydal westchnienie tak smutne, głębokie,
Że się zdawało, iż piersi mu pękną,