Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 5.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

Świstały tylko, jakby na szyderstwo.
Przyszło do razów; na odgłos potyczki
Liczba walczących z obu stron wciąż rosła,
Aż książę nadszedł i zgodę przywrócił.
Pani Mont.  Lecz gdzie Romeo? Dzięki ci, o Boże,
Że bez udziału w tym groźnym był sporze!
Benvolio.  Pani, godzinę wprzódy, niźli słońce
Przez okna złote na wschodzie wyjrzało,
Myśl niespokojna wygnała mnie z domu;
Skrytego w ciemnym sykomorów lesie,
Który to miasto cieni od zachodu,
Twojego syna widziałem dziś rano.
Biegłem ku niemu, postrzegł mnie z daleka,
I w gąszczu przepadł; ja, sądząc po sobie
Uczucia jego — które w moich piersiach
Tem są czynniejsze, im bardziej samotne —
Za własną myślą puściłem się w pogoń,
Chętnie odbiegłem odbiegającego.
Monteki.  Już to niejeden ranek go tam widzą,
Jak łzami świeżą, ranną mnoży rosę,
I do chmur chmury westchnieniem przyrzuca;
Ale, jak tylko słońce pocieszyciel
Odsunie lekko na wschodzie najdalszym
Ciemne firanki od jutrzenki łoża,
Mój syn od światła skrada się do domu,
W swym się samotnym pokoju zamyka,
I przystęp światłu dziennemu tamuje,
Rozpościerając noc wokoło sztuczną.
Smutek ten czarną przyszłość zapowiada,
Jeśli go dobra nie uleczy rada.
Benvolio.  Szlachetny stryju, czy wiesz tego powód?
Monteki.  Ani wiem, ani wybadać go mogę.
Benvolio.  A czy go o to pytałeś się kiedy?
Monteki.  I sam przez siebie i przez mych przyjaciół.
Lecz on, jedyny uczuć swoich radca,
Tak jest dla siebie — nie powiem tak wierny —
Ale dla innych tak ciemny i tajny,
Od wybadania, odkrycia daleki,