Nos połaskocze śpiącego plebana —
I pleban marzy o nowem probostwie;
Czasem przejedzie po karku żołnierza —
I we śnie rąbie swoich nieprzyjaciół,
Marzy o szturmach i klingach hiszpańskich,
I o zasadzkach, o kuflach sążnistych;
Wtem słyszy bębny, budzi się na odgłos,
I pośród przekleństw przebąknie modlitwę,
I znowu zaśnie. Taż sama królowa
Śród ciemnych nocy końskie grzywy splata,
Na ludzkich głowach zawija kołtuny,
Co rozplecione, nieszczęściami grożą;
Ona dziewicom, kiedy na wznak leżą,
Przyciska piersi, uczy ciężar znosić,
I w sztuk kobiecych wprawia tajemnice;
Ona —
Romeo. O dosyć, dosyć, mój Merkucyo!
Prawisz o niczem.
Merkucyo. Prawda, o snach prawię,
A sny są dziećmi szalonego mózgu,
Przez czczą fantazyę poczęte z niczego,
Fantazyę wiotką jak płynne powietrze,
A tak niestałą, jak wiatr, co dopiero
Płacząc, całował zimną pierś północy,
I nagle z gniewnem poleciał świstaniem
Ku południowi siejącemu rosę.
Benvolio. Nas także porwał wiatr, o którym mówisz.
Już po wieczerzy — za późno przyjdziemy.
Romeo. Zbyt tylko wcześnie. Myśl moja przeczuwa —
Jakiś wypadek, w gwiazdach jeszcze skryty,
Śród tej rozpusty gorzką pocznie datę,
I strasznym ciosem przedwczesnego zgonu
Położy koniec nędznemu bytowi
W głębinach piersi moich zamkniętemu.
Lecz Ten, co dotąd mą nawą kierował,
Niechaj i teraz żagiel mój prowadzi!
Naprzód! Wesoło!
Benvolio. Dalej, bijcie w bębny! (Wychodzą).