Lecz jak bydlęta, ta szlachta tchórzliwa
Waszej hałastrze na łup go wydała,
I pozwoliła z miasta go wykrakać.
Kominiusz. Ale, jak myślę, przywoła go wyciem.
Tullus Aufidiusz, drugi mąż dzielnością,
Słucha go ślepo jak jego porucznik.
Teraz za całą siłę i obronę
Tylko nam jedna rozpacz pozostała.
Menen. Widzisz hałastrę? — Czy jest z nim Aufidiusz? —
Wy to powietrze nasze zatruliście,
Śmierdzące czapki rzucając do góry,
Precz, precz z Marcyuszem! wrzeszcząc wniebogłosy.
Ale on wraca, a jednego włosa
Na głowie jego żołnierzy nie będzie,
Coby się dla was na bicz nie przemienił.
Ileście czapek rzucili do góry,
Tylu on teraz gawronów powali;
Za wszystkie wasze kreski wam zapłaci.
Chociażby wszystkich nas na węgiel spalił,
Dałby nam tylko wedle zasług naszych.
Obywatele. Straszne tu jakieś rozchodzą się wieści.
1 Obyw. Co do mnie, kiedym głosował wygnanie,
Dodałem zaraz: „wielka to jest szkoda“.
2 Obyw. I ja także.
3 Obyw. I ja też; a, żeby powiedzieć prawdę, niemała z nas liczba te same słowa powtórzyła. Cośmy zrobili, zrobiliśmy w najlepszej myśli, i choć dobrowolnie przystaliśmy na jego wygnanie, wszystko jednak zrobiło się mimo naszej woli.
Kominiusz. O, wy i kreski wasze, rzecz to piękna!
Menen. Możecie z waszej chełpić się roboty,
Wy, z waszą sforą! — Czy pójdziemy teraz
Do Kapitolu?
Kominiusz. Coż nam pozostaje?
Sycyn. Idźcie do domów; dobrej bądźcie myśli,
Bo to są ludzie, którzy z duszy pragną,