Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 6.djvu/112

Ta strona została przepisana.
—   102   —

I wszelka siła, jakkolwiek wielbiona,
Za najpewniejszy grób znajdzie mównicę,
Z której pod niebo czyny swe wynosi.
Gwóźdź gwóźdź wypycha; ogień ogniem dławim,
Jak siłą siłę, a prawo bezprawiem.
Ty zaś, Marcyuszu, kiedy Rzym posiędziesz,
Będziesz najsłabszym — wkrótce moim będziesz.

(Wychodzą).

AKT PIĄTY.
SCENA I.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Kominiusz, Sycyniusz, Brutus i inni).

Menen.  Nie, nie, nie pójdę. Słyszycie odpowiedź,
Jaką dał swemu staremu wodzowi,
Którego niegdyś całem sercem kochał.
On zwał mnie ojcem, ale cóż to znaczy?
Wy raczej idźcie, coście go wygnali,
Milę przed jego namiotem klęknijcie,
Wyklęczcie drogę do jego litości.
Gdy tak niechętnie Kominiusza słuchał,
Ja z mojej strony w domu wolę zostać.
Kominiusz.  Toć on udawał, że mnie wcale nie zna.
Menen.  Słyszycie?
Kominiusz.  Jednak me imię raz wyrzekł.
Ja mu o starej mówiłem przyjaźni,
I o krwi spólnie wśród bitew wylanej;
Milczał, kiedym go nazwał Koryolanem,
Wyparł się dawnych nazwisk i powiedział,
Że będzie niczem, póki nowej nazwy
W płomieniach Rzymu sobie nie ukuje.
Menen.  Możecie z waszej chełpić się roboty!