Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 6.djvu/45

Ta strona została przepisana.
—   35   —
(Odgłos trąb i bębnów).

Wszyscy.  Kajusz Marcyusz Koryolanus!
Koryolan.  Twarz pójdę omyć, byście widzieć mogli,
Czy się rumienię. Dziękuję wam przecie.
Konia dosiędę, a co do nazwiska,
Wedle sił moich starania dołożę,
Abym je wszędzie zawsze godnie nosił.
Kominiusz.  Więc do namiotów! Ja, zanim wypocznę,
Poślę do Rzymu wieść o tem zwycięstwie;
Ty zaś, Larcyuszu, wróć do Koryolów,
Wypraw do Rzymu mieszczan znakomitszych,
Abyśmy mogli ułożyć warunki
Tak dobre dla nich, jak dla nas korzystne.
Larcyusz.  Wykonam rozkaz.
Koryolan.  Już mi się urągać
Bogi zaczęły. Ja, który przed chwilą
Królewskie dary z dumą odrzuciłem,
U mego wodza żebrać muszę łaski.
Kominiusz.  Proś, o co zechcesz, na wszystko pozwalam.
Koryolan.  Nieraz gościnne znalazłem przyjęcie
W domu biednego mieszkańca Koryolów,
Dziś, go widziałem jeńcem — wołał na mnie —
Ale Aufidiusz przed oczy mi stanął,
I wściekłość górę wzięła nad litością.
O wolność mego błagam gospodarza.
Kominiusz.  Szlachetna prośba! Choćby był mordercą
Mojego syna, jak wiatr wolny będzie.
Tytusie, wróć mu wolność.
Larcyusz.  Jego imię?
Koryolan.  Ach, zapomniałem. Zbyt jestem zmęczony
I pamięć tracę. — Czy niema tu wina?
Kominiusz.  Pójdź do namiotu mojego. Na twarzy
Krew ci zasycha; czas opatrzyć rany.

(Wychodzą).