Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 8.djvu/143

Ta strona została przepisana.

W moim więc szkicu przedstawiłem męża,
Którego cały ten świat podsłoneczny
Ciśnie do serca w uczuć gorącości.
Mego polotu żaden drobny szczegół
Nie zatrzymuje; płynę jak po morzu;
Żadne zjadliwe, uszczypliwe słówko
Mej jednej kommy nie zatruwa żółcią;
Lecę jak orzeł, śmiało, coraz wyżej,
Nie zostawiając śladu poza sobą.
Malarz.  Jak to rozumiesz?
Poeta.  Słuchaj, wytłómaczę:
Widzisz, jak wszystkie stany i rozumy,
Chwiejne stworzenia i poważne głowy
Świadczą gotowość na Tymona służbę.
Jego fortuna, swoim blaskiem strojąc
Jego szlachetną, uprzejmą naturę,
Wszystkie mu serca oddaje na własność,
Od zwierciadlanych twarzy pasożytów
Do Apemanta, którego największą
Rozkoszą, samym brzydzić się jest sobą;
Ten nawet ugiął swe przed nim kolano,
W pokoju wraca do swojego domu
Skinieniem głowy Tymona bogaty.
Malarz.  Widziałem, jak z nim na stronie rozmawiał.
Poeta.  Na wzniosłej górze, zielonej, kwiecistej,
W mym poemacie stawiam tron Fortuny,
U stóp jej wszystkie zebrane zawody
Urosnąć chętne pracą i zasługą;
Śród tłumów, z okiem na panią wlepionem,
Postrzegasz pańskie Tymona oblicze.
Fortuna, ręki liliowej skinieniem,
Do swego tronu każe mu przystąpić,
I tem skinieniem, jego wprzód rywali,
Na niewolników i sługi mu zmienia.
Malarz.  Olbrzymi pomysł! Ten tron, ta Fortuna,
To wzgórze, człowiek ten z tłumu jedyny,
Na jej skinienie drapiący się w górę
Do swego szczęścia, wszystko to, mem zdaniem,