Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 8.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Nie ja ich ojcem: na widok młodziana
Jakim w nich cudem taka zaszła zmiana?
Kto on? Czas nagli, minęła dziewiąta.
Arwirag.  Bądź mi zdrów, bracie.
Imogena.  Życzę ci zabawy.
Arwirag.  A ja ci zdrowia. Ojcze, jestem gotów.
Imogena  (na str.) Co za szlachetne i dobre stworzenia!
Ach, jakież kłamstwa prawiono mi dotąd!
Co nie na dworze, dworak dziczą zowie,
Lecz doświadczenie inaczej odpowie:
Morze potwory, lecz ruczaju woda
Rybakom smacznych ryb dostatek poda.
Lecz tracę siły; czuję, że omdlewam.
Może mnie wskrzesi twój kordyał, Pizanio.
Gwider.  Nic się od niego nie mogłem dowiedzieć.
Wyznał, że w domu uczciwym się rodził;
Choć nieszczęśliwy, jest przecie bez winy.
Arwirag.  I mnie to mówił, ale w końcu dodał,
Że później może opowie mi więcej.
Belaryusz.  Żwawo! Na pole! Czekając nas, spocznij.
Arwirag.  Bądź bez obawy, nie długo wrócimy.
Belaryusz.  Nie choruj; musisz być nam gospodynią.
Imogena.  Czy zdrów czy chory, wasz jestem.
Belaryusz.  Na zawsze.

(Wychodzi Imogena).

Jakkolwiek biedny, młodzian ten się zdaje
Dobrych mieć przodków.
Arwirag.  Jak śpiewa anielsko.
Gwider.  A jaki kucharz! Pokrajał w litery
Nasze jarzyny; rosół nam zaprawił,
Jakgdyby chorej Junony był stróżem.
Arwirag.  Szlachetnie żeni uśmiech z westchnieniami,
Jakby westchnienie dlatego wzdychało,
Że takim zostać nie mogło uśmiechem;
Uśmiech westchnieniu zdaje się urągać,
Że się z tak boskiej wymyka świątyni,
Miesza z wiatrami, którym klną majtkowie.
Gwider.  Korzenie swoje smutek z cierpliwością,