Lancelot. Mówże do niego, ojcze!
Gobbo. Niech Pan Bóg ześle wszystkie błogosławieństwa na jaśnie wielmożnego pana!
Bassanio. Dziękuję. Czy masz co do mnie?
Gobbo. Oto mój syn, jaśnie panie, biedny chłopak —
Lancelot. Nie biedny chłopak, panie, lecz pachołek bogatego żyda, któryby pragnął, panie, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo. Wielką ma infekcyę, panie, że tak powiem, służyć.
Lancelot. Krótko mówiąc, służę żydowi, a pragnę, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo. Pan jego i on, z przeproszeniem jaśnie pana, żyją jak pies z kotem.
Lancelot. Słowem, aby powiedzieć prawdę, żyd mnie pokrzywdził i spowodował, jak to mój ojciec, będąc, jak spodziewam się staruszkiem, jaśnie panu wyruferuje —
Gobbo. Przyniosłem parę gołąbków, którą chciałbym ofiarować jaśnie panu, a moja prośba —
Lancelot. Krótko mówiąc, prośba jest w despekcie do mej osoby, jak się jaśnie pan dowie od tego uczciwego staruszka, a choć ja to mówię, choć staruszka, chudego przecie pachołka, mojego ojca.
Bassanio. Niechże jeden mówi za obu. Czego żądasz?
Lancelot. Służby u pana.
Gobbo. To jest defekt naszej prośby.
Bassanio. Znam ciebie dobrze; masz czego żądałeś.
Szajlok o tobie mówił mi przed chwilą.
Masz u mnie służbę, jeżeli przenosisz
Opuścić żyda bogacza mieszkanie,
A pójść za biednym tak jak ja szlachcicem.
Lancelot. Stare przysłowie rozdzieliło się dobrze między mojego pana Szajloka, a jaśnie pana: pan ma błogosławieństwo Boże, a on ma dostatek.
Bassanio. Dobrześ powiedział. Staruszku, idź z synem,
Niech z swoim dawnym pożegna się panem,
A potem śpieszcie do mojego domu.
(Do Służby) Dajcie mu barwę od innych bogatszą.
Lancelot. Ojcze, wygrana! — Nie, nie mogę znaleźć służby, nie