Ludzie palcami będą mnie wytykać,
Wołać: „patrz! żona waryata Petruchia,
Gdyby przyjść tylko i pojąć ją raczył“.
Tranio. Cierpliwość, signor Baptysto i pani!
Uczciwe były Petruchia zamiary,
Choć nie znam przeszkód, które go wstrzymały.
Trochę jest szorstki, lecz pełny rozumu,
I choć wesoły, uczciwy jest razem.
Katarz. Bogdaj go oczy moje nie widziały!
Baptysta. Idź, biedna córko! Łez twoich nie ganię:
Czyn taki nawet świętąby oburzył,
A cóż podobną do ciebie złośnicę!
Biondello. Panie, panie! nowiny, stare nowiny, takie nowiny, jakich jeszcze nie słyszałeś!
Baptysta. Nowiny, a przecie stare nowiny? jak to być może?
Biondello. Jakto? alboż to nie nowina słyszeć o powrocie Petruchia?
Baptysta. Czy wrócił?
Biondello. Nie, panie.
Baptysta. Cóż więc?
Biondello. Wraca.
Baptysta. Kiedy tu będzie?
Biondello. Gdy stanie, gdzie ja stoję i zobaczy was, jak ja widzę.
Tranio. Ale wróćmy do twoich starych nowin; co widziałeś?
Biondello. Słuchaj tylko, panie; Petruchio przybywa w nowym kapeluszu, a starej sukmanie; w starych spodniach, trzy razy nicowanych; w parze butów, które kiedyś na skład świec służyły, jeden zapięty sprzączką, drugi sznurowany; ze starą, zardzewiałą karabelą, dobytą z miejskiego arsenału, ze złamaną rękojeścią bez skówki, o dwóch złamanych ostrzach. Koń jego osiodłany starą, robaczliwą kulbaką, której strzemiona nie z jednej familii; do tego nosaty, z grzbietem jak kolano, gruzłowaty, parchowaty, sednisty, guzowaty, poznaczony żółtaczką, zołzowaty nie do wyleczenia, napół zdechły od zawrotu, rupiami toczony, łękowaty,