— Jakto?
— Zaraz opowiem, — odrzekł podchorąży. — Czy znacie kapitana bersaljerów, Włocha, tego co chodzi, jada i sypia z monoklem[1] w pysku?
— To ten, z którym na ostatnim balu w misji francuskiej poróżniliśmy się o tę facetkę w sukni lila?
— Mój kochany, proszę cię!... Dobieraj oględniejszych wyrażeń, gdy mówisz ze mną o kobiecie, którą więcej, niż szanuję... Tak. Ten sam właśnie. Wyobraźcie tylko sobie, na jakie kawały puszcza się ten drab, byleby tylko zdobyć jej względy. I tak już dużo przewag ma nade mną: jest brunetem, ja blondynem — ona woli brunetów; używa monokla, a to jej imponuje; jest kapitanem, ja dopiero podchorążym; nazwisko jego brzmi: Andreas Giovanno della Stupida hrabia Bambini, a ja nazywam się: Walenty Karaś. Nie dość tego: wieczorami całemi śpiewa jej po włosku, wywracając białka oczów, swoje canzony i barcarolle[2]. A gdy ja, chcąc dotrzymać mu placu, raz huknąłem z całego gardła »Husia-Siusia«, ona uszy zatkała oburącz i rzekła:
— Proszę dać spokój. Pan milszy jest bez śpiewu. Panu w dzieciństwie Mahomet musiał nastąpić na ucho.
Włoch zaś, ucieszony z mej porażki, zaraz zaśpiewał swym barytonem aksamitnym pieśń, zaczy-