szy: ja, czy Włoch. Nie może być, żeby polski legjonista skapitulował[1] przed nacją[2], którą Bóg stworzył poto jedynie, aby Austrja, stale bita przez cały świat, też miała kogo bić!... Pęknie, szelma, z zazdrości. Dziś pogrążą go nareszcie w oczach naszej donny[3] i zdobędę jej serce. Zguba nad Włochem wisi, chybaby tym razem przytaszczył ze sobą żywego krokodyla!...
— Zwyciężysz. Idź. Masz rację. Tu chodzi o honor całej armji! — krzyknęli chórem słuchacze.
Jednocześnie z ulicy pryncypalnej wpadł do zaułka żołnierz, ordynans Karasia, i zawołał:
— Panie podchorąży, włoski kapitan już jest!
— Z lisem?
— A jakże, z lisem, — odpowiedział ordynans.
— Dam ja mu lisa, — mruknął Karaś.
I poszedł, wlokąc na łańcuchu swą dziką wychowanicę. A że mu zrazu krnąbrnie się opierała, wbijając w śnieg wszystkie cztery łapy, przeto z miejsca użył żelaznego drąga. Poczem już szli w najlepszej komitywie, i Baśka, — była to bowiem ona, — biegła ciężkim truchtem, ocierając się pieszczotliwie o kolana podchorążego.
Samem już zjawieniem się swem wśród spacerującego tłumu wywołali żywe zainteresowanie, coś nawet, jakby w rodzaju wstrzemięźliwego entuzjaz-