Podchorąży wprawił w ruch żelazny drąg, aż warkotało w powietrzu.
Dama w wyduszonem oknie darła się w niebogłosy.
Na miejsce wypadku zbiegło się pół ulicy. Angielskie kodaki zaszczękały częstotliwie, niby zamki karabinów plutonu, gotującego się do salwy.
W trakcie zajścia, z handlu ryb, znajdującego się obok, wyskoczył nagle błękitny lis, wciąż szalejący z trwogi, i, pędząc, obalił z nóg kilku gapiów. Lecz, co najdziwniejsza, pozbył się był już smyczy, a wpoprzek łajdackiego pyska trzymał tłustą flądrę. Nim się tłum obejrzał, — lis był już daleko: czmychał środkiem ulicy, rozpuściwszy na wiatr wspaniałą kitę. I znikł na pierwszym zakręcie, jakby się w ziemie zapadł. Co się z nim stało, nikt tego nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
Włoch po dłuższej targaninie wyrwał się z niedźwiedziej paszczęki, lecz kosztem dużego kawałka spodni, który Baśka zatrzymała w zębach jako trofeum[1]. Poszkodowany wrzucił do oka monokl, zmierzył rywala zabójczem spojrzeniem, rozpiął płaszcz, wyjął portfel, dostał bilet wizytowy i wręczył podchorążemu. Karaś schował bilet do kieszeni palta i rzekł:
— Znamy się, kapitanie, oddawna. Ale bardzo mi jest przyjemnie. Żegnam pana.
I odszedł wraz z Baśką, która nie wypuszczała z zębów urwanej szmaty sukna.
- ↑ trofeum — zdobycz.