niemałą. Dziwił się świat, patrząc na dziką bestję egzotyczną[1], obłaskawioną, jak domowy pies.
— Wieźliśmy z sobą i tresowanego wieloryba, ale nam w drodze zdechł, gdyż zjadł przez pomyłkę pewną starszą miss[2], która miała fałszywe zęby, włosy i biust! — łgali z humorem żołnierze polscy angielskim marynarzom z załogi statku.
Marynarze tyle już nasłuchali się o tej garstce Polaków, że bajda o wielorybie nie dziwiła ich bynajmniej, brali żart za dobrą monetę, myśląc, iż te pół-djabla murmańskie potrafiłyby, gdyby zechciały, okiełznać i legendarnego węża morskiego[3], byleby tylko dał się złapać.
Kapitan statku obwieścił, że za godzinę ukaże się ląd na horyzoncie, polski ląd. Na tę wieść wyległo tłumnie na pokład bractwo z dusznych kajut, gdzie w dymie tytuniowym i w oparach alkoholu rznęło się w karcięta od dwóch dni i nocy bez przerwy, zapomniawszy o wojnie i o bożym świecie.
Smorgoński, który jeszcze nigdy nie był w Polsce, lecz twierdził, że »też wraca do kraju«, rzecze do swej kudłatej przyjaciółki:
— A widzisz, Baśka, a widzisz! A co, nie mówiłem! Wracamy do Polski. Cieszże się, durna! A wiesz ty, przynajmniej, co to jest Polska? Polska to taki kraj, gdzie niema katolików, a wszystko Polaki są korzenne. A po miastach na ulicy wszystek