rękę z nią się witał. Honorowali ją wszyscy, jako że rzadkość jest pono wielga. Nigdy jeszcze takiej nie było...
Baśka znajdowała się już na jedno strzelenie z rusznicy.
Ojciec Wawrzon w kupę dymiącego ciepłem gnoju wsadził na sztorc widły i wsparł się na nich oburącz. W tej postawie, przy tradycyjnej czynności polskiego kmiecia, miał w sobie jakiś majestat wieków, powagę świętej ziemi, uznojonej, jak to się mówi, łzami i potem Ludu, jednem słowem: »miał w sobie coś z króla Piasta i — basta!«
Długo oglądał zbliżającą się niedźwiedzicę, aż wreszcie rzekł:
— Ale mnie się widzi, że będzie z niej bardzo zacne futro dla Maryśki, wedle tej mody, jak się noszą francuskie oficery w Warszawie, sierścią na wierzch...
— Sprawiedliwie mówicie, ojcze! — odrzekli trzej synowie, parobczaki naschwał, z których dwaj starsi zdezerterowali[1] świeżo z wojska.
A Baśka szła wprost do nich, ucieszona, że znów widzi ludzi, wezbrana ową wielkopańską łaskawością dla wszystkiego i wszystkich, którą od niejakiego czasu miała nawet dla nieznajomych. Ufała tym ludziom, trzymającym ostre widły w ręku: przecie w tym kraju nikt jej dotąd żadnej krzywdy nie wyrządził, owszem, wszyscy podziwiając, kochali.
- ↑ zdezerterował — uciec z wojska.