Tyś dotąd poetą!
I teraz dopiero przydała mi się moja poezya. Za młodu płatała mi figle. Czegom się dotknął praktycznie, rozpadało się, nikło, jak moje bujne marzenia. „Niezdara“ mówiono wkoło, „marzyciel,“ i miano słuszność, bo ja sam utyskiwałem na tę nieszczęsną poezyę, na to marzycielstwo, które mi było kulą u nogi.
Powiedz raczej: skrzydłem u ramion.
Otóż to: co ptaka wznosi, to ludzi strąca. Ale nie skarżę się. Nie będzie to poetyczne, ale prawdziwe porównanie, gdy powiem, że poezya była mi w życiu tem, czem płaszcz gruby i ciężki pielgrzymowi, który się pogodnym rankiem wybrał na długą wędrówkę. Radbym go porzucił, cięży mi i doskwiera, w szybkim pochodzie zawadza, i dopiero wówczas, gdy słońce zapada, wiatr wieczorny chłodzi, a kres wędrówki blizko, otula się weń wędrowiec i cieszy się, że go wziął ze sobą.
O jakże to wielka prawda!
Ale jak każdą prawdę, zapóźno się ją poznaje