Która kolumna?
RAFAŁ KOSMALSKI, PAWEŁ KOCIĘBA
— Solidarność buduje sobie pod bokiem V kolumnę.
— Usłyszawszy te nazwiska, nikt uczciwy nie pójdzie tam pracować.
— Montują sobie prostą kontynuację ubecji.
— Za rok, dwa, oni będą potężniejsi niż dawna SB i chwycą nas wszystkich za mordę.
— Ten skład osobowy to po prostu sabotaż.
Cytowane opinie o wrocławskim Urzędzie Ochrony Państwa wcale nie należą do najostrzejszych, a wypowiadają je zarówno obecni funkcjonariusze policji, jak i ci byli pracownicy SB, którzy swego czasu wydali prywatną wojnę stanowi wojennemu i zostali zwolnieni ze służby. Tyle, że nikt się nie kwapi z podaniem nazwiska — „oni mają długie ręce, będą mieli jeszcze dłuższe”.
WKO i Zarząd Regionu „S” proponowały na szefów dolnośląskiego UOP, dwóch znanych prawników — mecenasów Gruszczyńskiego i Adamczyka. Te nazwiska gwarantowały, że nowa służba będzie rzeczywiście nowa i stwarzały szansę na minimum społecznej kontroli. Jak się jednak okazało, minister Kozłowski miał swojego kandydata — płk. Nowakowskiego z wrocławskiej Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych. Mianowanie wojskowego i to jeszcze wbrew stanowisku miejscowych sił politycznych, było — delikatnie mówiąc — ryzykowne. Przy takim nasileniu fatalnych skojarzeń z najbliższej przeszłości, Urzędem powinna kierować osoba cywilna o dużym autorytecie — najlepiej pracująca na styku z SB (Komisja Praworządności, obrońcy polityczni) i znająca dobrze to środowisko. Sprawa ma kapitalne znaczenie — tutaj każdy błąd, każdy fałszywy krok podważa społeczną wiarygodność przemian. Trudno odmawiać ministrowi prawa do swobodnego kształtowania podległej sobie kadry, im bardziej jednak jego decyzje personalne rozmijają się z odczuciem społecznym, tym większa ciąży na nim odpowiedzialność.
Płk. Nowakowskiego oceniać możemy w tej chwili jedynie poprzez pryzmat najbliższych współpracowników, których dobrał sobie w ostatnim czasie. Dominują w tym gronie praktycznie nie weryfikowani, bo pochodzący z kontrwywiadu i wydziałów „literowych”, byli oficerowie SB. Przyjrzyjmy się im bliżej.
I. Zastępca szefa — przeszkolony w Moskwie, w stanie wojennym awansowany na zastępcę naczelnika wydziału II (kontrwywiad), jeszcze parę miesięcy temu publicznie zapowiadał, że „zobaczycie, wrócą nasze czasy”. W środowisku mówi się o nim, że był z gatunku tych co szkodzili, choć nie musieli.
II. Zastępca szefa ds. kwatermistrzowskich — ostro awansujący w stanie wojennym (kolejno komendant komisariatu w Długołęce, szef RUSW w Trzebnicy, wreszcie zastępca szefa DUSW na Starym Mieście). Od załogi staromiejskiego DUSW otrzymał votum nieufności — jego byli podwładni nie widzieli możliwości dalszej współpracy.
III. Planowany szef komórki „T” (podgląd i podsłuchy telefoniczne), były kierownik sekcji w wydziale „T” wrocławskiej SB, odszedł do ZOMO na szefa łączności, dostał votum nieufności w zreorganizowanym OPMO.
IV. Specjalista w sekcji „T” — w stanie wojennym awansowany na kierownika sekcji, prawa ręka naczelnika Syposza, znany z donoszenia na własnych kolegów, uczestniczył w wojennych komisjach weryfikujących SB, nagrodzony talonem na samochód za gorliwość w tropieniu „Solidarności” w RTV.
V. Pracownik „dwójki”, w stanie wojennym przeszkolony w Moskwie, prawa ręka osławionego Błażejewskiego, oddelegowany do pracy w komórce zajmującej się inwigilacją „Solidarności” w przedsiębiorstwach współpracujących z zagranicą.
Niewiele jest głosów powątpiewających w przydatność tajnych służb w państwach demokratycznych. Jednak w naszym kraju służby te w ciągu ostatnich 40 lat były wystarczająco wszechwładne, by sprawa doboru nowych kadr nabrała absolutnie pierwszorzędnego znaczenia. Gra idzie o oczyszczenie społecznego klimatu wokół nich, bez czego trudno sobie wyobrazić ich właściwe działanie. Otoczone chińskim murem niechęci szybko wyrodzą się w kopię swej poprzedniczki.
Dlaczego oficerowie polskiego kontrwywiadu i innych służb specjalnych studiowali w Moskwie? Odpowiedź zna każdy pierwszoklasista na wschód od Łaby. Nie chcemy przez to powiedzieć, że wszyscy tam studiujący to agenci KGB czy GRU. Jeśli jednak po raz pierwszy od półwiecza mamy możność budowania polskiego wywiadu i kontrwywiadu, nie powinniśmy zaczynać od falstartu. W tym szczególnym miejscu nie ma żadnej różnicy między obcą agenturą a konsekwentnym i powszechnym o tę agenturę podejrzeniem.
Służby specjalne to instrument niezwykle delikatny — jest absolutnym skandalem, że do wrocławskiego UOP trafiły osoby oprotestowane przez swoje macierzyste jednostki. To tak, jakby felczerowi mylącemu strychninę z aspiryną pozwolić przeprowadzać operację na otwartym sercu. Wielu pukających do drzwi UOP-u porządnych funkcjonariuszy — pukać przestanie. Wielu kibicujących — poprzestanie na kibicowaniu. Wreszcie nowi, świeżo po studiach prawniczych czy historycznych, długo miejsca nie zagrzeją.
I jeszcze jedno. Nie tak dawno mówiło się o siedemdziesięciu etatach w UOP — dziś mówi się o... kilkuset. Nie tak dawno mówiło się o zerwaniu z notorycznym uprzywilejowywaniem SB — dzisiaj słyszymy, że UOP ma bezwzględny priorytet w zaopatrzeniu materiałowym i technicznym. Dla policjanta, któremu brakuje maszyny, by sporządzić służbową notatkę, nadal wszystko to odbywa się jego kosztem. A jak na razie społeczeństwu bardziej doskwiera bezkarność złodziei i wrogie agentury.
Gilotyna
na niby
PAWEŁ KOCIĘBA
RAFAŁ KOSMALSKI
We Wrocławiu do weryfikacji stanęło około 400 byłych funkcjonariuszy byłej SB — dwustu i jednego komisja zdyskwalifikowała — Warszawa przywróciła cześć stu sześćdziesięciu czterem.
Najwięcej wątpliwości budzi mechaniczność weryfikacji. Instrukcja min. Kozłowskiego polecała oszczędzać „jedynkę”, „dwójkę” i wydziały literowe, a więc wywiad i kontrwywiad oraz szyfry, obserwacje, poglądy itp. „Trójka”, „czwórka” i „piątka” — komórki zwalczające opozycję, Kościół i struktury związkowe w zakładach pracy — mogły iść na odstrzał. Brzmiało to przekonywająco, ale okazało się dziecinadą. Konia z rzędem temu, kto powie, czym np. taka „trójka” gorsza była od „dwójki”. Chyba tym tylko, że „dwójka” zawsze stanowiła zaklęty krąg, istną hodowlę janczarów — trafiały tam prawie wyłącznie oficerskie dzieci.
Jest tajemnicą poliszynela, że prócz sekcji teoretycznie wywiadowczych było w „dwójce” sześć sekcji wydzielonych wprost do pacyfikacji oporu społecznego.
Wadliwie skonstruowana instrukcja „ułatwiła” pracę komisji, komplikując za to życie komendantom nie palącym się do zatrudniania orłów wywiadu i wywołując zdumienie wszystkich, choć trochę znających środowisko. Wahamy się jednak, czy robić z tego komisji zarzut, skoro centralni kwalifikatorzy i tak pobłogosławili 164 z 201 odrzuconych.
Co przyniosła weryfikacja w takiej karykaturalnej postaci? W pierwszej fazie duże rozgoryczenie odrzuconych funkcjonariuszy, którzy daremnie spodziewali się, że ktoś im postawi konkretne zarzuty i taki był też tenor większości odwołań. Teraz natomiast sytuacja jest paradoksalnie odwrotna — tych zarzutów, których nikt nie postawił, nikt też nie odwołał; jedynie do minusa przy nazwisku dodano małą pionową kreseczkę.
I co teraz ta kobieta pocznie? Parę lat temu kupiła od państwa dom, który okazał się być plebanią. Ksiądz to jeszcze najmniejszy problem, ze dwa razy tylko delikatnie zasygnalizował sprawę z ambony, ale i tak w całej wsi aż huczy! Kto by na dłużej wytrzymał te pomstowania, pogróżki i szykany, kto zniósłby to ogólnowiejskie potępienie i poczucie grabieżcy kościelnego mienia? A kobieta i jej kilkoro dzieci — muszą. „Trefnego” domu nikt od niej nie kupi, a zamienić go tylko i wyłącznie na święty spokój i wynieść się gdziekolwiek — owszem, można, tylko gdzie konkretnie jest to „gdziekolwiek”?
Zbyt wiele jest znaków zapytania w tej zasłyszanej gdzieś w Wałbrzychu opowieści, by nie pojechać do Mąkolna.
Wszystko w zasadzie się zgadza, brak tylko pewnego szczegółu, dzięki któremu ta głośna w całej okolicy sprawa nabiera szczególnego posmaku. Nabywcą plebanii w Mąkolnie jest bowiem kobieta, sprawująca od 1984 do 1990 roku urząd zastępcy naczelnika, a później naczelnika gminy Złoty Stok, w skład której wchodzi Mąkolno.
Z górskiej drogi na Kłodzko zjeżdża się w dół; najpierw widać tylko wieżę kościelną, potem cały kościół i zabudowania, wszystko okolone wysokim murem z kamienia.
Jest numer 50. Dom jak dom. Ponad 1000 m sześciennych a więc w sam raz na plebanię, którą był do 1946, idealny na gospodarstwo dla rolnika, mieszkającego tu za zgodą proboszcza do 1956, kiedy to owego rolnika połączonymi siłami proboszcza, Rady Parafialnej i sądu w Ząbkowicach Śląskich wyeksmitowano po próbie przejęcia przez niego zabudowań na własność. Dobry na mieszkanie dla kościelnego i nauczycieli, wystarczający dla Gromadzkiej Rady Narodowej, która za zgodą kurii urzędowała tu do połowy lat siedemdziesiątych, potrzebny sąsiadującej z plebanią przez drogę szkole na świetlicę i stołówkę oraz Ochotniczej Straży Pożarnej, która w budynku gospodarczym urządziła sobie remizę.
W 1986 roku, gdy szkoła całkowicie przeniosła się za drogę a strażacy do wybudowanej w czynie społecznym nowej remizy, działkę nr 176 o powierzchni 0,8 ha wytypowano do sprzedaży.
Właściciel, wiadomo, mógł być tylko jeden, choć chętnych do kupna było sześciu. Nie dlatego, że to akurat naczelnik ale dlatego, że Jureczkowie, właściciele bez mała czterdziestohektarowego gospodarstwa rolnego, tworzonego od 1978 roku, byli jedynymi kandydatami spełniającymi określone przepisami wymogi. Tak zresztą zawyrokował w listopadzie 1987 roku Naczelny Sąd Administracyjny nie wnikając jednak w kwestię najważniejszą — czy działka nr 176 mogła być w ogóle dopuszczona do sprzedaży.
— Gdyby kupił ten dom ktokolwiek inny, nie byłoby żadnej sprawy — twierdzą Jureczkowie. — Ale ponieważ kupił to naczelnik, nomenklatura, to trzeba zrobić z tego koniecznie aferę.
Wszystko zaś odbyło się zgodnie z przepisami. A więc najpierw zwołano zebranie aktywu wiejskiego — Rady Sołeckiej i Kółka Rolniczego. Nikt nie mówił, że nie należy sprzedawać. O sprzedaży działki zadecydował nie naczelnik, lecz rada narodowa. Naczelnik przekazał jedynie działkę na Państwowy Fundusz Ziemi. Potem była ta rozprawa w NSA, wycena dokonana przez biegłego, sprzedaż przeprowadzał naczelnik gminy Kłodzko z upoważnienia wojewody. Wojewoda postawił nawet ultimatum — albo dom, albo stanowisko naczelni-
s. 1
Norwegowie wiedzieli, iż dla normalnego człowieka Polska jest krajem trudnym do zrozumienia. Nie spodziewali się jednak, że aż tak bardzo. W ogóle nie potrafili pojąć na przykład sensu istnienia stołecznej Agencji d/s Inwestycji Zagranicznych.
— Sądziliśmy — przyznają — że skoro Polsce zależy na dopływie technologii oraz kapitału, to instytucje państwowe przynajmniej nic będą przeszkadzać.
Okazało się jednak, iż Agencja przekonana jest, że o wszystkim wie lepiej niż zainteresowani spółką wspólnicy.
— Jeździliśmy do Warszawy kilka razy — wspomina ze złością dyrektor spółki Juliusz Zieliński. — Ciągle czegoś brakowało. Wymagania urzędników były sprzeczne, sprawa się przeciągała. Agencja chciała za nas negocjować warunki, a przecież to jest nasz interes, a nie urzędników z Warszawy.
Tygodnie mijały, pliki dokumentów rosły. Agencja żądała coraz to nowszych opinii. Norwegowie z niecierpliwością patrzyli na kalendarz. Wydłużały się terminy potrzebne na obeschnięcie kolejnych pieczęci. Sprawę przyśpieszyła dopiero interwencja premiera. Na dokumenty z Agencji trzeba było jednak trochę jeszcze czekać, bowiem nie mieli tam akurat wolnej maszynistki.
W końcu należało odwiedzić notariusza. Norwegowie mieli wszelkie niezbędne pełnomocnictwa, ale okazało się, że nie ma ich Frasyniuk. Zgodnie ze statutem związku na ich udzielenie musieli pozwolić wszyscy członkowie Komisji Krajowej. Zaczęło się więc ściganie członków komisji po całym kraju.
Wspólnicy akurat doprowadzili do notariusza Michała Boniego, gdy nieoczekiwanie pojawił się nowy kłopot. Otóż, pełnomocnictwa dla Frasyniuka podpisywali aktualni członkowie komisji, natomiast notariusz dysponował starym wyciągiem z rejestru związku, w którym na przykład Boniego w ogóle nie było. Przyznał więc, że pan Boni znany jest mu skądinąd i wie z telewizji, iż jest członkiem Komisji Krajowej, ale w notarialnych dokumentach nie ma na to stosownego kwitu. Trzeba więc było jechać po aktualny wyciąg z rejestru związku, którego, rzecz jasna, nie mógł wziąć byle kto, lecz jedynie osoba specjalnie upoważniona przez członka komisji.
Tymczasem kolejne problemy zaczęły się pojawiać w samym Wrocławiu, w którym część związkowych działaczy oprotestowała koncepcję spółki oraz przedstawioną przez nią wizję gazety.
Od początku najpoważniejsze zastrzeżenia zgłaszał Tomasz Wójcik, członek prezydium dolnośląskiego Zarządu Regionu. Oprócz swojego stanowiska przedstawił zbieżne z nim oświadczenie KZ „Solidarności" Politechniki Wrocławskiej, sprzeciwiającej się zainwestowaniu w spółkę 50 tysięcy związkowych dolarów. Twierdził, iż pieniądze te, pochodzące ze składek i przechowywane od stanu wojennego przez Józefa Piniora, miały być przeznaczone na realizację