Miesiące
nadziei
ANITA TYSZKOWSKA
Taki tytuł nosi otwarta dzisiaj w Muzeum Historycznym w Ratuszu wystawa, poświęcona 108 miesiącom — od Sierpnia '80 do sierpnia '89. Między tym Sierpniem z dużej litery a tym sierpniem drugim działo się wiele i to „wiele” znalazło wyraz w zdjęciach, plakatach, znaczkach, w artykułach prasowych i ulotkach... Wymienienie zresztą wszystkich form, w jakich przejawiało się bujne życie polityczne owych „miesięcy nadziei”, byłoby bardzo, bardzo trudne. Organizatorzy wystawy i jej komisarz, pani Halina Okólska, stanęli przed prawdziwą klęską urodzaju. Po surowej selekcji znalazło się w salach Ratusza około dwustu pięćdziesięciu zdjęć — bardzo zresztą różnych. Większość z nich została muzeum nieodpłatnie przekazana przez wrocławskiego fotoreportera Wiesława Dębickiego.
Otwiera wystawę zdjęcie generała Jaruzelskiego, wygłaszającego swoje słynne przemówienie 13 grudnia — choć oczywiście są i zdjęcia sprzed stanu wojennego, ta fotografia w szczególny sposób, być może nieco absurdalny, podkreśla ... nadzieję. Zdjęcia z walk na moście Grunwaldzkim, z procesów Frasyniuka i Bednarza, portrety sędziów i prokuratorów. Reprodukcje fotografii, na których widać ślady wpinania ich w skoroszyty — a na fotografiach zdemolowane wnętrza. Te zdjęcia zostały przekazane przez Służbę Bezpieczeństwa i przez NIK. SB przekazała również sprzęt techniczny, w tym aparaturę Radia „Solidarność”.
Wiele eksponatów pochodzi od prywatnych ofiarodawców — przede wszystkim od panów Stanisława Smazy i Henryka Szulca. Inny ofiarodawca — anonimowy — dał na wystawę zabytek w cenionym przez znawców stylu lat sześćdziesiątych — adapter, który służył do robienia podkładu muzycznego do pierwszej audycji Radia „S” we Wrocławiu.
Kiedy w trakcie przygotowywania wystawy pytałam kierownika Działu Dziejów Wrocławia, pana Marka Buraka, ile mniej więcej eksponatów zgromadzono, uzyskałam odpowiedź tyleż nieprecyzyjną, co prawdziwą — „parę worków”. W tych „paru workach” są dokumenty związane nie tylko z „Solidarnością”, lecz także — i to wydaje mi się szczególnie cenne i interesujące — z wszystkimi innymi nurtami życia politycznego owych dziewięciu lat. Ci, którzy na wystawę się wybiorą, będą mogli zobaczyć także ulotki wydawane przez KW PZPR i „fałszywki”, w pewnych okresach obficie pojawiające się na mieście, dokumenty ugrupowań związkowych i politycznych, nie zawsze, szczególnie z upływem czasu, utożsamiających się z linią NSZZ „Solidarność”.
Wspaniały jest zebrany przez organizatorów wystawy zbiór specyficznych dla tego czasu znaczków — „guzików”. Doskonale pamiętam pierwszy taki znaczek — duży, prostokątny, nie całkiem biały z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką, która potem okazała się chorągiewką nadziei.
Ekspozycja kończy się w momencie, kiedy zaczęło się normalne życie — czerwcowe wybory, lato roku 1989... Prezentowana w układzie chronologiczno-problemowym, jest naprawdę doskonałą lekcją historii, historii, którą wszyscy przeżywaliśmy. Istnieje taki ciągle powtarzany, dosyć pretensjonalny cytat z Gałczyńskiego — ocalić od zapomnienia. Twórcy „Miesięcy nadziei” rzeczywiście bardzo wiele ocalili od zapomnienia.
Równocześnie organizatorów wystawy — Muzeum Historyczne i Zarząd Regionu Dolny Śląsk NSZZ „Solidarność” nieśmiało proszę, aby nie była to tylko akcja rocznicowa — trzeba bowiem zbierać świadectwa czasu, żebyśmy potem nie musieli poszukiwać czasu straconego.
13 grudnia 1981 widziany 31 sierpnia 1990 roku. Foto: Marek Grotowski
|
Biblioteka Pisarzy
Żydowskich
MARCIN WODZIŃSKI
Zainteresowanie kulturą żydowską wciąż rośnie. Po latach niedomówień, przemilczeń i zafałszowań z tym większym zainteresowaniem sięgamy do kwestii niegdyś prawie zapomnianych, a dziś ważnych, niekiedy nawet palących. Określanie narodowej tożsamości nie może się obejść bez tych, wobec których przez wieki naród polski musiał się określać. Dziś, gdy nie ma już społeczności żydowskiej w Polsce, tym wyraźniej czujemy puste miejsce, jakie po sobie zostawiła. Zapełnianie go trwać będzie latami. Zadanie to tym ważniejsze, im więcej wokół nas tępej megalomanii i rasistowskich nienawiści. Zwłaszcza antysemityzmu.
Chociażby dlatego proponowana przez Wydawnictwo Dolnośląskie Biblioteka Pisarzy Żydowskich jest inicjatywą cenną.
Obliczona na trzy lata seria przynieść ma m.in. „Podróże Beniamina Trzeciego” Mendele Mojchera Sforima, „Szatana w Goraju” — najsłynniejszą powieść I. B. Singera, wybór poezji żydowskiej, przygotowany przez wybitnego znawcę literatury jidisz — Chonc Shmeruka, opowiadania I. L. Pereca czy Szolema Alejchema („Dzieje Tewji Mleczarza” i „Z jarmarku” ukazały się już w wydaniu osobnym; posiadający je będą mogli zrezygnować z wykupienia ich w serii, zachowując ciągłość prenumeraty). Pierwszą pozycją Biblioteki będzie znana powieść Szaloma Asza pt. „Mąż z Nazaretu”.
Wszystkie tłumaczenia dokonane zostały z języka oryginałów, większość z nich sporządzono na potrzeby właśnie tej serii. Tylko wyjątkowo wydawca sięgnął po istniejące już przekłady, pod warunkiem jednak, że odpowiadają one wysokim wymaganiom translatorskim i artystycznym. Do pracy nad innymi zatrudniony został cały sztab nielicznych już w Polsce tłumaczy języka żydowskiego.
Literatura jidisz jest w Polsce mało znana. Wyjątek stanowi[1] Przysłużyła się temu na pewno nagroda Nobla. Jednak i Singer tłumaczony był na polski głównie z przekładów angielskich, a nie z oryginałów w języku jidisz. Dzięki międzynarodowej sławie musicalu „Skrzypek na dachu” niejakiej popularności zaznał i literacki jego pierwowzór pióra Szolema Alejchema. Cóż jednak mówić o zupełnie w Polsce nie znanych Szalomie Aszu czy nestorze literatury żydowskiej Mendele Mojcherze Sforimie.
A jest to pisarstwo naprawdę wysokiej klasy. Czytelnik znajdzie tam niepowtarzalną atmosferę kultury żydowskiej w Polsce, zasmakuje filozoficznej mądrości i przewrotnego dowcipu ludu żydowskiego, spotka bohaterów bliskich, choć, zdawałoby się, tak bardzo egzotycznych. A wszystko to napisane barwnym, wspaniałym językiem.
Miejmy nadzieję, że monumentalne zadanie przybliżenia nie znanej prawie literatury nie przerośnie możliwości niewielkiego w końcu wydawnictwa, które już dziś zapowiada przygotowanie kolejnej, drugiej serii Biblioteki[2]
Kiedy słyszę...
„kultura”
Ludzie dobrze wychowani, podsumowując osiągnięcia, pomijają — jako nieważne — drobne niepowodzenia, a przy niedostatku osiągnięć przedstawiają owe potknięcia jako poważne sukcesy. Zawsze podziwiałem ludzi dobrze wychowanych i starałem się na nich wzorować, ale dziś postanowiłem przyjrzeć się temu, co polscy twórcy dali swym odbiorcom w ostatnim dziesięcioleciu i szczytne zamiary diabli wzięli.
Gawędziarze
TADEUSZ GOSK
Ludzie pióra — których użyję tu w charakterze przykładu, dającego się łatwo rozciągnąć na wszystkie inne zawody artystyczne — dzielą się wedle mojej osobistej klasyfikacji na pisarzy, literatów, grafomanów i gawędziarzy. Pisarz tworzy, gdyż ma swojemu czytelnikowi coś do powiedzenia i pragnie to coś powiedzieć, dla literata jego pisanie jest zawodem i źródłem utrzymania, dla grafomana psucie papieru stanowi psychologiczny przymus, a dla gawędziarza podstawowym zajęciem jest opowiadanie każdemu, jaki to on jest genialny i co by stworzył, gdyby mu na to pozwolono (wariant: „Piszę do szuflady. Rozumiecie, cenzura...”).
Słowo to potęga, więc przez ostatnie lata ludzie święcie wierzyli, że gdy tylko esbecja przestanie szaleć, a cenzura zostanie zlikwidowana — otworzą się szuflady i polski rynek zostanie wręcz zarzucony wiekopomnymi dziełami. Niektórzy sceptycy wspominali wprawdzie nieśmiało o istnieniu drugiego obiegu, o możliwościach publikowania za granicą, ale...
I oto mamy wolność. I prawie jasność kto jest kto. Pomińmy grafomanów, bo w dobie urynkowienia kultury i zaniku starych układów mają oni raczej nikłe szanse na publikację swoich wyrobów (inna rzecz, że tworzy się już wcale liczna kategoria „nowych słusznych”). Pozostała grupka literatów, z których jeden czy dwóch jest ponadto pisarzem, i ogromna masa gawędziarzy, zwłaszcza gawędziarzy-kombatantów, którzy dokładnie pamiętają, jak to wożono ich na spacer wózkami pełnymi granatów lub niepodległościowej bibuły i jak im w tych wózkach było przez to niewygodnie.
Pamiętają też koszmar komuny, koszmar nagród państwowych, wciskanych im przez władze PRL, koszmar ogromnych nakładów (lub honorariów za udział w części artystycznej „akademii ku czci”).
Ten koszmar zawsze ich brzydził. Teraz się z niego otrząsnęli i poczuli się prawdziwymi twórcami. Twórcami książek, których nikt nie chce czytać, rozliczeniowych filmów, których nikt nie chce oglądać, obrazów, ktorych nikt nie chce kupować, spektakli teatralnych, na które widzów trzeba brać z łapanki. Ale twórcami, którym należy się szacunek, darmowe pracownie i duże pieniądze. Amen.
A odbiorcy polskiej kultury współczesnej wciąż pozostają na[3]