zmoczył oboje do nitki. Niewolnik utyskiwał, że naprawa kocza zajmie sporo czasu. A piorun, który w pobliżu rozpłatał na dwoje pień drzewa, ostrzegł ich, że winni poszukać bezpiecznego przytułku.
— Jesteśmy w połowie wysokości Wezuwjusza. Musi tu być jakieś schronienie, opuszczone przez nimfy, jakaś grota w skałach — mówił Glauk, rozglądając się z troską dokoła.
Ujrzeli gdzieś zdala przebijające przez ciemność drganie czerwonawego światła. „Trzeba się udać tam“ — zadecydował Glauk. Raczej niosąc Jonę, niż ją prowadząc, skierował się ku światłu. Wypadło iść po stromej pochyłości, utworzonej z zastygłej lawy i stopionego żelaza, zarosłej ówdzie karłowatemi drzewami.
Nie było tu nigdzie mieszkalnego domu. Przebłyskujące czerwone światełko, jak okazało się, wychodziło z jakiejś jaskini, utworzonej z grubych brył kamieni. Weszli do środka. I mimowoli cofnęli się, przejęci przesądną trwogą i zdziwieniem.
W głębi jaskini siedziała odrażająca starucha, pochylona nad kotłem, stojącym na ogniu. Blask ordynarnej lampy, stojącej na żelaznej kolumience, oświetlał mdłą czerwienią gliniany posąg o trzech dziwacznych głowach — boginie Hekatę, przed którą stał w pośrodku jaskini trójnóg z kadzidłem. Głowy były czaszkami psa, konia i dzika. Rysy kobiety były nie tyle szpetne nieregularnością, co zimną martwotą zżółkłej cery, zapadłych policzków, wklęsłych ust, nieruchomych ślepiów, przesłoniętych kosmykami włosów siwych i potarganych.
— To widmo, albo mara — szepnął Glaukus.
— Ach, odejdźmy stąd! — krzyknęła drżąca Jona.
Na ten krzyk od stóp staruchy porwał się lis, najeżył sierć, roziskrzył oczy, wyszczerzył zęby i mruknął groźnie.
Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/102
Ta strona została przepisana.