Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/132

Ta strona została przepisana.

rewelacje mogą wprowadzić sprawę na niepożądane tory. Rzekł więc głosem możliwie słodkim do rozpaczającej:
— Przyjdź dziś do mnie. Wysłucham ciebie. Może mi uda się coś z twoją pomocą zrobić dla Glauka. Żal mi tego mądrego i pięknego młodzieńca. Przez życzliwość właśnie przychodzę go odwiedzić.
Odstąpiła. Zapukał mocno do drzwi. Opadły żelazne zapory. Odźwierny wychylił głowę.
— Jestem Arbaces. Przychodzę do więźnia.
— Bez zezwolenia pana nie mogę nikogo doń wpuszczać. Ale pan właśnie powraca...
Istotnie w portyku ukazał się gospodarz domu.
— Zacny Salustjuszu! — rzekł uroczyście kapłan. Przychodzę pomówić z więźniem z pozwolenia pretora. Słowo Arbacesa wystarczy bez pisma. Wiesz, że jutro jest sprawa. Pragnę z wyjaśnień Glauka wydobyć coś na jego korzyść.
— O, jeżeli potrafisz coś zrozumieć z jego wyrazów bez związku, będziesz godzien swojej sławy wschodniej. Biedny Glauk! dawniej miał tak dobry apetyt, a teraz nic jeść nie chce.
Na rozkaz Salustjusza niewolnicy, stojący na warcie przy małych drzwiach, odstąpili. Egipcjanin wszedł sam do Glauka.
Przy bladem świetle misternego świecznika postrzegł, jak pobladła świetność cery i zapadły policzki Ateńczyka po straszliwej walce między życiem a śmiercią, w której młodość przemogła. Siadłszy przy łożu Glauka, rzekł:
— Byliśmy nieprzyjaciółmi dotąd. Ale wielkie twoje nieszczęście budzi litość w sercu kapłana Arbacesa. Przychodzę do ciebie, jako przyjaciel.
Jak rumak wzdryga się, poczuwszy ślady tygrysa, tak wzdrygnął się Glauk. Zerwał się, przysiadł na łożu, przerażone oczy wlepił w gościa, rękę przesuwał długo po Czole: