Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/157

Ta strona została przepisana.

Załamała ręce. Nie było-ż więc iskry nadziei?
— Słuchaj! — rzekła — dostaniesz te klejnoty za drobnostkę. Zaniesiesz list.
— To mogę... Posiedzisz pod kluczem, a ja pobiegnę żywo. Ale do kogo?
— Do pretora.
— Oj, nie! Tam badają niewolników na torturach.
— Żartowałam! List będzie do przyjaciela mego pana, do Salustjusza.
— Na to zgoda. Przyniosę ci papyrus. Napiszesz.
Ze względów ostrożności napisała list po grecku. Język ten był dostępny całej klasie ukształconej u rzymian.
— Nie mogę tego przeczytać — pokręcił głową niewolnik.
— Cóż cię obchodzą sekrety serca Nidji? Ale... nim odejdziesz, podaj mi prawą rękę. Tak... powtarzaj za mną: „Jeżeli nie oddam listu tego do rąk Salustjusza i tylko do jego rąk, niechaj Orkus ześle na mnie wszystkie niszczące żywioły i niechaj głowa moja poświęcona będzie zemście Erynnij piekielnych!“
— Jesteś nadzwyczajna dziewczyna! — rzekł, odchodząc. Skrępowałaś mnie śmiertelnie. Nie jestem wolny od małych grzechów — okradałem nieraz moich panów. Ale od krzywoprzysięstwa wobec bogów jestem daleki.

Odźwierny długo opierał się domaganiom Sozji, pragnącego list osobiście doręczyć Salustjuszowi. Zapewniał go, że pan, zbolały z powodu skazania jego przyjaciela na śmierć, pije na zabój w towarzystwie filozofa — wyzwoleńca i zgoła nikogo przed oblicze swoje nie dopuszcza. Ale stary Cerber wobec datku — kilku sestercyj, zmiękł. Sozja stanął w kornej postawie przed Salustjuszem.