Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/158

Ta strona została przepisana.

Młodzieniec skrupiał łzami koźlę, które jadł w tej chwili i coraz to dolewał sobie wina. Dręczyła go czkawka. Całą noc pił bezustannie.
— O, przyjacielu! — wzdychał, zwracając się do wyzwoleńca. Co znaczy marny styl w rękach tego biedaka Glauka?! Jakże okrutną jest paszczęka lwa!... Jakże twarde jest to koźlę!...
— Wychyl jeszcze czarę wina.
— Pamiętaj, żeby mi jutro wszystkie drzwi były zamknięte. Nie pozwalam wyjść żadnemu niewolnikowi na te przeklęte igrzyska.
— Boleść obłąkała twój rozum.
W tej chwili niepocieszony pijanica dostrzegł kłaniającego się Sozji.
— Kto jesteś! — spytał.
— Przynoszę list boskiemu Salustjuszowi od pewnej młodej damy. Na odpowiedź nie kazano mi czekać.
Złożył list na stole przed panem, okrywając twarz płaszczem aby nie był poznany.
— Na bogi! — porwał się od stołu Salustjusz — to prokseneta! Przychodzi tu z wezwaniem na schadzkę miłosną, kiedy ja... szaleję z bólu. Precz stąd, nędzniku!
Sozja nie dał sobie dwa razy powtórzyć rozkazu.
— Czy zechcesz przeczytać ten list? — spytał wyzwoleniec.
— Ależ nie... dwoi mi się w oczach.
— Mam ci go sam przeczytać?

— Nie! nie!... Na nic mi teraz te przeklęte kobiety. Mogęż myśleć o rozkoszach, gdy Glauk... ma być pożartym? Zanieś mnie na łóżko... Oj, głowa moja!... Spać chcę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Prokseneta” — było to przezwisko ubliżające. Oznaczało ułatwiaczy schadzek miłosnych. Sozja czuł się obrażonym nie na żarty. „Wołałbym, aby mnie