Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/177

Ta strona została przepisana.

— Precz, niegodna! — krzyknął Klaudjusz.
— Nie! niech pójdzie z nami. Będzie dość miejsca. Może mi Venus to policzy.
Kazawszy znieść obfite zapasy jadła i napoju, Djomed zamknął się w piwnicach z Julją, Klaudjuszem, młodą matką, wielką liczbą niewolników i kilku sąsiadami z pobliskich domów.




ROZDZIAŁ XXXVII.
Jakby w przededniu końca świata.

.

Ten świat konający — jak mówią notatki obserwatora z okrętu Plinjusza, który zginął, podsunąwszy się zbyt blisko do trujących wyziewów wulkanu — sprawiał wrażenie czarnej, zewsząd zamkniętej izby. Ale kolumny dymu przerzynały świetlne gzygzaki błyskawic i opasywały chwilami najwidniejsze tęcze. Szły od ognistej góry przez okręgi nieba, niby węże o łuskach jasno-zielonych, lub jaskrawo-purpurowych, a kiedy chwilami gasły, powlekała widnokrąg śmiertelna bladość i było miasto jakoby widmem własnego istnienia. Z rykiem wzruszonych wnętrz, z hukiem rozkołysanych fai oceanu mieszał się świst gazu przedzierającego się z rozpadlin okrutnej góry, niby szyderstwo demonów. Wrący deszcz żużli i kamieni zasypywał powozy i pieszych. Uginała się ziemia pod stopami uciekających. Ginęli ukryci pod gruzami walących się gmachów. Spotykające się w rzucie odłamy skał krzesały iskry. Wichura gasiła pochodnie, zatykane przez pobożnych u bram świątyń. Tylko pożary winnic i domów oświetlały zbiegom drogę.
Znikły elementarne uczucia i obyczaje kultury. Ludzie rozbiegli się, pędząc naoślep, w dzikim prze-